Ostatnia amerykańska tura w Wietnamie. Nie wszyscy mogą pogodzić się z przegraną wojną. Pułkownik Preston Packard (Samuel L. Jackson) w ogóle nie przyjmuje do siebie takiej wiadomości i najchętniej raz jeszcze powróciłby na pole bitwy. Okazja pojawia się nader szybko, bo na 5 minut przed wylotem do domu. Telefon z dowództwa i już za chwilę Packard wraz ze swoim oddziałem uzupełnia eskortę dla naukowców, którzy mają zamiar eksplorować Wyspę Czaszki. „To ostatni niezbadany teren na Ziemi” – mówi Bill Randa (John Goodman), kierownik ekspedycji. Do drużyny dołącza jeszcze piękna pani fotograf Mason Weaver (Brie Larson) i przewodnik James Conrad (Tom Hiddleston), który miał być w założeniu filmowym Bearem Gryllsem, ale nie był. I w zasadzie nikt nie był tak fajny jak obiecywał zwiastun… A to właśnie od zapowiedzi (co ważne, pierwszej) rozpoczęło się nerwowe odliczanie do premiery.
Kong: Wyspa Czaszki otworzył szerzej worek tegorocznymi blockbusterami. Otworzył rzeczywiście, ale okazał się tylko niezłym monster – movie, który niebezpiecznie pikował w kierunku Jurassic World (nie jestem fanem). Co gorsza, rozbił się nawet na nim zgarniając do siebie wszystkie potwory zaprojektowane w niedalekim odniesieniu do tego finałowego, zmutowanego jurajskiego. Na to zresztą wskazywały kolejne zwiastuny Konga, które mocno ostudziły moje oczekiwania.
Dekady oglądania filmów nie poszły niestety na marne i dostałem to czego się spodziewałem. Feerię efektów specjalnych, bez wciągającego scenariusza, z postaciami pobocznymi (marines) z większą charyzmą niż Ci, którzy zgarniali miliony za pierwszy plan. Zero emocji. Dobra stylistyka (chociaż w ogólnym ujęciu zmarnowana), świetne zdjęcia i kompletnie pogrzebane sceny z patosem, które w otarciu o kicz (rzecz potrzebna) mogły wynieść rzecz na pułap kultowy. Twórcy mogli dać większy krok w kierunku oddania hołdu wietnamskim filmowym klasykom (Pluton, Czas Apokalipsy, Urodzony 4 lipca itd.). A co? Jak już rżnąć, to na całego.
To niezła rozrywka, gdzie Kong wspaniale prezentuje się w każdym ujęciu, z efektami, które zasługują na najwyższe uznanie (mam tym samym zupełnie odmienne zdanie niż Szymon w swojej recenzji), z małym puszczeniem oka w kierunku „starych” King Kongów (Brie Larson stała się tym samym jedynym spoiwem z klasyką). Pod kątem rozrywki oceniam film jako niezły nie nastawiając się w ogóle na rozszerzenie rzeczy do większego uniwersum w oparciu o mitycznego Godzillę.
Miałem również nosa co do wyboru typu seansu. 4DX jest stworzone dla tego tytułu. Pierwszy raz uczestniczyłem w takiej projekcji i na pewno nie ostatni. Zaznaczam również, że nie będę rzucał się na wszystko. Mam bowiem ciągle wątpliwości co do współczesnych filmów akcji. Hydraulika w siedzeniach pracowałaby zapewne na pełnych obrotach, ale nijak nie przełożyłoby się to na to, co rozgrywa się w tej chwili na ekranie. Z Kongiem jest inaczej. Sala została starannie zaprogramowana na ten konkretny tytuł. Kong bije się w piesi, dostajesz z fotela ciosy w plecy w okolice piersi. Hiddleston zostaje rekrutowany w knajpce będącej też burdelikiem, a my czujemy słodki zapach kadzidełek. Turbulencje śmigłowców w czasie pierwszego starcia? Nie muszę mówić i chociaż ważę 85kg, to prawie spadłem z fotela. Nawet się zastanawiałem, czy aby dobrze siedzę, bo nie widziałem instrukcji z jakimiś pasami. Dużo akcji rozgrywa się na mokradłach i dostajesz bryzą po twarzy. Świst kul? Bam! Autentyczny świst, jakby Pigmej wystrzelił coś z plujki przy uchu. TO JEST tytuł na 4DX i z pełną świadomością zapłaciłem za seans. Starałem się, aby doznania z obcowania z tą technologią nie wpłynęły na ocenę filmu, ale nie jestem pewny czy tak się nie stało 🙂
Czas trwania: 118 min
Gatunek: Przygodowy, Akcja
Reżyseria: Jordan Vogt-Roberts
Scenariusz: Dan Gilroy, Max Borenstein, Derek Connolly
Obsada: Tom Hiddleston, John Goodman, Brie Larson, Toby Kebell, John C. Reilly, Samuel L. Jackson
Zdjęcia: Larry Fong
Muzyka: Henry Jackman