Tym wydarzeniem żył cały Nowy Jork. W katastrofie lotniczej ginie multimilioner Wendell Rand wraz z żoną i synem Dannym. Ciał nie odnaleziono. Zarządzanie korporacją w naturalnej konsekwencji kontynuuje wspólnik Harold Meachum, a w następstwie jego dzieci Joy (Jessica Stroup) i Ward (Tom Pelphrey). Piętnaście lat później na ulicach wielkiego jabłka pojawia się Danny (Finn Jones) i wesoło drepcząc na bosaka idzie w kierunku firmy, by jako spadkobierca dołączyć do zarządu.
Cała ta kawalkada kuriozalnych nieco wydarzeń prowadzi do konfrontacji Danny’ego z rodzeństwem i trzeba przyznać, że Iron Fist tak jak na polu walki, tak i w świecie biznesu jest stanowczy.
Pierwsze odcinki kreślą charakter całej opowieści ukierunkowując jednocześnie widza na filozofię, którą kieruje się Iron Fist. Początek wypełniony jest więc ekspozycją bohaterów, próbą wciągnięcia widza w historię dziedzica i w końcu przedstawione zostają postaci postronne, acz istotne. Sześć dostępnych odcinków jest w zasadzie rozwinięciem prologu i zarysem głównej intrygi, czyli dosłownym zderzeniem głównego bohatera z przestępczą organizacją The Hand. Niemniej dzieje się sporo.
Netflix razem z Marvelem przypuszcza kolejny atak na Nowy Jork. Kontynuując tym samym opowieść będącą adaptacją komiksu odrzuca pewną stylistykę. Próżno tu szukać intensywnych kolorowych trykotów, i bez trudu można przekonać postronnego widza, że to po prostu serial akcji.
Netflix nie odpuszcza również na polu ekranowej przemocy. Ta zaś narasta z odcinka na odcinek, a gdy dodam, że wszystko obraca się wokół martial arts ze szczególnym naciskiem na walkę w zwarciu możecie sobie wyobrazić jaki miód czasem spływa z ekranu. Choreografie ustawione są na długie ujęcia i chociaż z Finna Jonesa żadnego fajtera nie będzie, to trening przygotował go na tyle dobrze, że operator, sprytny montaż i specjaliści w zakresie sztuk walki wykrzesali z niego maksimum. Można nawet uwierzyć, że coś tam potrafi. Najlepiej więc wyglądają pojedynki w ciasnych pomieszczeniach (i moja scena faworyt, czyli klepanie po mordach w ciężarówce). Jak na razie największe pie****nięcie Iron Fista, czyli jego żarząca się blaskiem pięść występuje tyle co w nic.
Jako serial wydaje się być zjawiskiem nierównym i pod względem aktorskim nie przebije chociażby Luke’a Cage. Finn Jones wygląda fajnie, porusza się zgrabnie i jest rzeczywiście uroczy, ale charyzmy już ma zdecydowanie mniej niż dryblas z Brooklynu. To samo tyczy się rodzeństwa Meachum i wszystkie wiążące całą trójkę obyczajowe – korporacyjne serialowe dywagacje. Natomiast na plus zdecydowanie idzie tajemnicza aura wokół wspomnianej organizacji, sami przeciwnicy Fista i … pojawiająca się w serialu Colleen Wing prowadząca w Nowym Jorku zajęcia ze sztuk walki. Wcielająca się w tę rolę Jessica Henwick jest naturalna, sprawna, pewna siebie, potrafi w kilku miejscach skraść cały show i co ciekawe dostaje sporo „antenowego” czasu.
Najważniejsze pytanie i zarazem odpowiedź. Oczywiście, że polecam! Przecież wypada spiąć całość przed zapowiadaną mini serią Defenders, gdzie Marvel i Netflix chcą połączyć losy Iron Fista, Daredevila, Jessici Jones i Luke’a Cage.