Niestety stało się tak, że aktorskie Ghost in the shell to odegrane anime. Odegrane bez serca, chociaż z dbałością o szczegóły, w mocnym duchu cyberpunka i przez to nad wyraz znośne. W zasadzie każde czepianie się o tutejszą filmową duszę lub jej brak skończy się rozważaniami na temat przesłania, które powinno być szczególnie naświetlone, nawet jako łącznik z tym co tak świetnie uwydatnił w 1995 roku Mamoru Oshii (pamiętając o autorze mangi – Masamune Shirow), a tym co mógłby spróbować zaznaczyć Rupert Sanders. W anime pytania o człowieczeństwo były istotne, bo kluczowe dla zrozumienia przesłania. Brutalny świat stanowił zasadniczy element dla zobrazowania kontrastu pomiędzy bytem androida, a istnieniem człowieka.
W Ghost in the Shell, pomimo braku tej wyrachowanej subtelności, zagrało kilka istotnych elementów. Jako wieloletni gracz i mistrz gry systemu Cyberpunk 2020, nie mógłbym lepiej wyobrazić sobie otoczenia, kostiumów i całej reszty, które wyłapuje oko (zresztą większość rzeczy zostało ładnie skopiowanych z anime). Architektoniczny styl wyniesiony na technologiczny grzbiet, z teksturami przeniesionymi z wizji Ridleya Scotta, ze światłami i uderzeniem outdoorowej reklamy już nie jako dźwigni handlu, a łomu dla percepcji, sprawuje się tutaj znakomicie. Oczywiście, że jest to świat zatopiony w blasku spadających, kolorowych flar, gdzie każda noc z daleka wygląda jak sylwester, jednak Ghost in the shell wymaga takiej stylistyki.
Sam cyberpunk został tutaj przedstawiony z należytą świadomością. Dla mnie założenie tego nurtu zawsze wiązało się z wielowymiarowym przenikaniem kultur, stylów, ras (dlatego nigdy nie miałem problemu z wyborem Scarlett Johansson do roli Motoko Kusanagi), znaczeń. Tak, to jeden wielki śmietnik, gdzie każdy się ulepsza, by być szybszym, ważniejszym, istotniejszym. Cyberpunk zamyka się w jednej frazie: Poza jest wszystkim. W tym rozumieniu świat w aktorskim filmie również spełnił moje oczekiwania.
Gorzej już z samymi stricte filmowymi elementami, z reguły pogarszającymi odbiór. Na początek tempo, bo od niego się zaczęło. Źle wyważone, za długie pauzy, w których główna bohaterka wygłasza kwestie istotne, a w które widz niestety nie wierzy (brzmią jak frazy lub złote myśli wzięte w cudzysłów). No i ostatecznie – brutalność, czyli jej brak, co być może brzmi jak frazes w dzisiejszej dobie rynku, który pragnie ściągnąć kasę z każdej grupy wiekowej. Przemoc i brutalizacja powinna być tutaj wykręcona, przekręcona nawet, bo to właśnie ona zdefiniowałaby po trosze świat, w jakim przyszło żyć Motoko. W filmie przemoc jest spłaszczona, pusta, nijaka, żadna.
Reasumując i rzucając na szalę plusy i minusy, film muszę ocenić jako niezły (z minusem). Cyberpunk, odegrane sceny z anime (wręcz dosłownie), muzyka Mansella, który w skomponowanym brzmieniu nie raz podał dłoń kompozytorowi Kenji Kawaiemu, w końcu Kitano (jako Daisuke Aramak) i cała sekcja 9 oraz cały świat i cyber maniera. Sporo plusów nie może przesłonić czegoś, co uleciało bardzo szybko, duszy.
Za seans dziękuję sieci kin.
Gatunek: Sci-Fi
Reżyseria: Rupert Sanders
Scenariusz: Jamie Moss, William Wheeler, Ehren Kruger
Obsada: Scarlett Johansson, Takeshi Kitano, Michael Pitt, Pilou Asbæk, Juliette Binoche
Zdjęcia: Jess Hall
Muzyka: Clint Mansell