Najpierw dostajemy czarną planszę i dźwięk. Obrazu jeszcze nie ma, ale Paul Verhoeven wie, że ma do czynienia z widzem doświadczonym, którego wyobraźnia, jak jego po kilku krzykach, odgłosach tłuczonego szkła, potrafi namalować scenę pełną przemocy. Nie mylił się, bo to co za chwilę pojawia się na ekranie, nie odbiega w dużym stopniu od tego, co przed chwilą nakreślił sobie nasz umysł. Verhoeven – mistrz.
Ten gwałt jasno chciałby wrzucić Elle do kina spod znaku rape and revenge. I chociaż sam gwałt miał miejsce, to zemsta jest naszkicowana zupełnie inaczej, szerzej, subtelniej. Główna bohaterka wstaje, otrzepuje kurz, zmywa ślady krwi, bierze ciepłą kąpiel i rano idzie do pracy. Nie zawiadamia policji. Jaki człowiek tak może postąpić? Taki, po którym podobne wydarzenia spływają jak deszcz po szybie. Obojętna, nauczona radzić sobie z o wiele trudniejszymi przejściami. I nic by nie zmieniło rutyny dnia codziennego, gdyby gwałciciel nie zaczął o sobie przypominać. Rozpoczyna się thriller. Już w samym zwiastunie do Elle nie umknie nam przecież „from the director of Basic Instinct„.
Ci, którzy pamiętają kultowe neo-noir w lekkiej erotycznej oprawie ocenią Elle jako niezły powrót do konwencji (tej erotycznej również). Twórca opowiada jednak o wielu rzeczach dystansując się do siebie, swojej filmografii, gatunku. Wyznacza również nowe reguły gry dla siebie i swoich bohaterów.
Paul Verhoeven osiągnął przy okazji Elle coś szczególnego w swojej reżyserskiej przygodzie. Otóż rozliczył się z kultem nakręconego 25 lat temu Nagiego Instynktu i jednocześnie pokazał światu jak pewnym siebie jest kpiarzem, samoświadomym, krytycznym i pełnym dystansu reżyserem i człowiekiem. Elle to ogromny plac manewrowy dla lubujących się w interpretacji każdego szczegółu fabuły. Mamy tu historię pokrzepiającą, prowokującą i na dodatek nieco zwodniczą. Na pierwszy plan wychodzi Michèle Leblanc (Elle z francuskiego – ona, tutaj po prostu, albo przede wszystkim kobieta, czyli Isabelle Huppert, która za tę rolę zasługuje na oklaski na każdym możliwym festiwalu), która daje wyraz siły i jest wzmacniającym posiłkiem dla tych, którzy z traumą sobie nie radzą. Jej przeszłość i przeżycie wyniesione na niemal apokaliptyczny, ostateczny pułap jest jak balsam dla wciąż niepotrafiących sobie poradzić z własnymi tragediami. To też przykład osoby pragmatycznej, zdecydowanej, mocnej, takiej, której osobowość i twarda skóra jest teraz głównym orężem w świecie biznesu, w tym przypadku jako prowadzącej prężnie działającą firmę w branży gier komputerowych. Być może jej empatia jest trochę przygaszona, ale jakie to ma znaczenie przy opresji, z której wyszła.
Verhoven dogadza wielu widzom nie zapominając jednocześnie o tym, by zakpić z kilku stereotypów, w tym na przykład tych mających nastrajać pesymistycznie do dojmującego zdarzenia. Kontrasty, które zostały przy tym uzyskane zachwiały w sposób znaczący niektóre filmowe etykiety. Na ten przykład wyznanie o gwałcie podczas kolacji cudownie wybija nas (po raz kolejny) z rytmu, do którego dostosowywaliśmy się podczas setek innych filmideł. To nie koniec „zabaw” z kinem. Verhoeven nie bez przypadku umiejscawia akcję we Francji. Oceniam to jako sympatyczny ukłon w kierunku francuskiej współczesnej komedii, gdzie za komizm sytuacji w scenopisach często odpowiada multikulturowy rys tego regionu (w Elle takim sztandarowym fragmentem jest scena z narodzinami).
Jednak pośród wielu wybijających się „odczytów” pomiędzy wierszami, nie mogę uciec od przekonania, że świat u Verhoevena to przede wszystkim świat pełen męskich oferm, pantoflarzy i idiotów. To właśnie my, mężczyźni, jesteśmy u Verhoevna potraktowani cechami negatywnymi, śmiesznymi nawet. Mężczyźni tutaj uciekają, chowają się pod obcas, milczą, albo krzyczą do ściany. Na ich tle Michèle wygląda jeszcze donioślej, bo przecież zestawiając ją przy każdej okazji z kolejnym męskim ochłapem grającym „rolę” ona jawi się jako czysta, transparentna i pewna siebie osoba. Mężczyzn od dawna już traktuje w sposób jednoznaczny. Nienawidzi, ale to raczej nienawiść stonowana, wyrachowana, już długo pielęgnowana.
Jak widzicie najnowszy film Verhoevena jest jak szkatułka z nieprzebranymi kosztownościami, z której co rusz możesz wyciągnąć inny klejnot. Ten film to perfekcyjna struktura, szczegóły, które możesz, chociaż nie musisz wyłapywać. To w końcu tytuł, który wyszedł spod ręki reżysera dojrzałego, mądrego, przenikliwego. Ostatecznie Paul Verhoeven pokazał, że jest twórcą wielkiego formatu i nie ważne gdzie kręci się filmy. Ważny jest fach w ręku, a ten ma opanowany do perfekcji i tworzy dzieła pełne, skończone.
Film obejrzałem w ramach projektu Kino Konesera, którego jestem oficjalnym partnerem. Repertuar na marzec 2017 znajdziecie tutaj.
Czas trwania: 130 min
Gatunek: Thriller
Reżyseria: Paul Verhoeven
Scenariusz: David Birke, Philippe Djian, Harold Manning
Obsada: Isabelle Huppert, Laurent Lafitte, Anne Consigny, Charles Berling
Zdjęcia: Stéphane Fontaine
Muzyka: Anne Dudley