Mariusz Janik, dziennikarz, kulturoznawca, entuzjasta kina. Swoimi filmowymi pasjami dzieli się z czytelnikami w kilku miejscach w sieci. Powinniście zatem poznać jego blog Kinosfera Extra oraz odłam bloga traktujący o kinie polskim – Kinopolska(Polska)Sfera. Nie zapomnijcie oczywiście o fanpejdżu autora! Teksty Mariusza znajdziecie również na portalu Plaster Łódzki.
Mariusz Janik i jego Niedocenione ’77
Jabberwocky (1977), reż. Terry Gilliam
Dwa lata po sukcesie Świętego Graala, Terry Gilliam postanowił ponownie połączyć absurd ze średniowieczną konwencją kina historyczno-kostiumowego. Całość otoczył aurą grozy i montypythonowskiego humoru, a na plan zaprosił kumpli z kabaretu – Terry’ego Jonesa i Michaela Palina. Drugi z wymienionych w filmowej historii odgrywa główną rolę. Jego Dennis Cooper jest synem bednarza śmiertelnie zakochanym w Gryzeldzie – puszystej niewieście. Mężczyzna za wszelką cenę chce przypodobać się swojej wybrance, więc rzuca spokojne życie i wyrusza do miasta, by zrobić spektakularną karierę. Nie będzie to łatwe zadanie, ponieważ spokojną okolicę nawiedza krwiożerczy potwór. Sami sobie dopowiedzcie dalszy ciąg tej absurdalnej i niesamowicie zabawnej opowiastki.
Terry Gilliam tworząc Jabberwocky inspirował się wierszem Lewisa Carolla o tym samym tytule. Autor Alicji w krainie czarów do dziś uchodzi za twórcę jednego z najbardziej absurdalnych wierszy w historii brytyjskiej literatury. Choć komedia nie wywołuje aż takich salw śmiechu jak wspomniany wcześniej Monty Python i Święty Graal to na pewno każdy szanujący się sympatyk angielskiego humoru nie może jej zlekceważyć. Nie tylko ze względu na przednią zabawę, czy irracjonalne rozwiązania – w rolę siostry Jessiki wcielił się niedawno zmarły Gorden Kaye. Na szczególną uwagę zasługuje zakochany do szaleństwa Denis, ale i król Bruno Wątpliwy czy jego niezwykle światła córeczka. Dodam również, że po raz pierwszy o Jabberwocky usłyszałem wiele lat temu od nieodżałowanego Tomasza Beksińskiego. Był on gościem Wojciecha Jagielskiego, w jednym z odcinków talk show Wieczór z wampirem. Filmik śmiga gdzieś w internetach, natomiast jeśli zimowy wieczór to tylko z niedocenianym brytyjskim obrazem. I jeszcze jedno, „Było smaszno, a jaszmije smukwijne Świdrokrętnie na zegwniku wężały,Peliczaple stały smutcholijneI zbłąkinie rykoświstąkały” – wstęp do właściwej historii pokazuje, z jakim kinem będziemy mieć do czynienia przez półtorej godziny seansu.
Ostatni film o Legii Cudzoziemskiej (1977), reż. Marty Feldman
Debiut Marty’ego Feldmana jest komedią, ściślej mówiąc parodią. Jej fabuła została luźno oparta na losach Beau Geste’a, bohatera powieści Percivala Christophera Wrena. W 1939 roku powstała słynna (nie jedyna, ale bodaj najsłynniejsza) ekranizacja (w Polsce znana jako Braterstwo krwi) z Garrym Cooperem w roli głównej. Nie da się ukryć, że twórcy Ostatniego filmu… mają używanie właśnie z tej produkcji. Z drugiej strony śmiem twierdzić, że Marty Feldman i spółka składają równocześnie hołd dla dzieła Williama A. Wellmana. Świadczy o tym choćby pustynna scena z fatamorganą w tle. Fabuła tej opowiastki nie jest szczególnie skomplikowana. Beau Geste – w tej roli Michael York – jest jednym z dwóch adoptowanych synów obrzydliwie bogatego jegomościa Hectora. Leciwy mężczyzna u schyłku swego życia postanawia znaleźć mamusię dla swoich „potomków”. Młoda Flavia okazuje się dlań jednak zabójczą pięknością. Gdy Beau orientuje się, co tak naprawdę interesuje macochę, postanawia wykraść cenny klejnot „Błekitne Wody” i ukryć się w szeregach Legii Cudzoziemskiej. Wkrótce za bratem podąża Digby – Marty Feldman we własnej osobie – oraz żądna błyskotki kobieta. W koszarach króluje sadystyczny i bezwzględny kapitan Markov, we władaniu pomaga mu przydupas Boldini. Obaj panowie prowokują masę przezabawnych sytuacji, jednak nie tylko oni sprawią, że w trakcie seansu zaboli was brzuch.
Do moich ulubionych scen należy ta, w której na środku pustyni zorganizowano „morski” pogrzeb, stylizowany na pochówek Wikingów. Kapitalny jest również fragment, gdzie legioniści próbują wychwycić na talerz odrobinę strawy serwowanej przez… niewidomego kucharza. Niewątpliwie Ostatni film o Legii Cudzoziemskiej bawi, zaś jego twórcy mają za nic utarte konwencje gatunkowe, które raz po raz poddają eksperymentom. Już samo otwarcie, w którym Marty Feldman miażdży znak firmowy wytwórni Universal, powinno być najlepszą rekomendacją, by spędzić z tą właśnie komedią niespełna półtorej godziny w jeden z chłodnych lutowych wieczorów. Wiele lat temu, jeszcze jako dzieciak oglądałem tę produkcję w słonecznej telewizji, nie ukrywam, że chętnie bym do niej powrócił.
Milioner (1977), reż. Sylwester Szyszko
Jako sympatyk polskiego kina nie mogłem nie wspomnieć o historii pochodzącej z rodzimego podwórka. Pieniądze szczęścia nie dają – o tym, że nie jest to tylko pustosłowie, przekonuje się Józef Mikuła, do którego pewnego dnia uśmiecha się los. Mężczyzna wygrywa milion złotych w toto-lotka i tym samym sprowadza na swoją rodzinę lawinę nieszczęść. Wiadomość o nagłym pogrubieniu się portfela sąsiada błyskawicznie przebiega przez wieś i mimo hojności szczęśliwca, miejscowi nie dają mu spokojnie żyć. Nie pomaga kupno kolorowego telewizora do pobliskiej klubokawiarni, zazdrość jest silniejsza. Lud boli fakt, że komuś może się lepiej powodzić – oznaki frustracji zaczynają przybierać coraz to bardziej niebezpieczne kształty. Niewątpliwą siłą niedocenionego obrazu roku 1977 jest wspaniała kreacja (kogoś to jeszcze dziwi) Janusza Gajosa. Aktor stworzył bardzo złożoną postać. Jego Józef Mikuła jest rozdarty emocjonalnie. Z jednej strony próbuje łagodzić sytuację, z drugiej kierują nim chciwość i chęć pokazania się. Atutem obrazu Szyszki jest również bezkompromisowe uderzanie w przywary polskiej społeczeństwa. Reżyser w myśl słów kawałka „Damy radę” pokazuje narodowe wady – zawiść i zazdrość. „Zamiast starać się mieć więcej, tylko myślisz, żeby inni mieli mniej…” – jego dzieło jest idealnym przykładem zachowań tego typu. Co gorsza, one się w ogóle nie starzeją. Bardzo gorzka refleksja.