Rok 1947 wybrał Mariusz Czernic, twórca Panoramy Kina, która to od lat jest moim ulubionym filmowym miejscem w sieci. Działa nieprzerwanie od 2009 roku publikując z mniejszą lub większą częstotliwością teksty najwyższej jakości. Od zeszłego roku blog został wsparty przez jego fanpejdż. Mariusz należy również do formacji Kinomisyjnej, ponadto jego teksty możecie znaleźć na portalu Film.org.pl. Słowem zakończenia nadmienię jeszcze, że zdaniem autora najwybitniejszymi filmami z roku 1947 są: Niepotrzebni mogą odejść Carola Reeda, Ścigany Raoula Walsha oraz Duch i pani Muir Josepha L. Mankiewicza.
Mariusz Czernic i jego Niedocenione ’47
Cheyenne (1947), reż. Raoul Walsh
O Raoulu Walshu z pewnością wielu kinomanów słyszało. W dawnych czasach był bardzo popularny i doceniany, co nie zmienia jednak faktu, że dzisiaj znajduje się gdzieś w cieniu wraz ze swoimi filmami. W roku 1947 zrealizował dwa znakomite westerny. Pierwszy to Ścigany (Pursued) z Teresą Wright i Robertem Mitchumem, drugi nosi tytuł Cheyenne i występują w nim Jane Wyman i Dennis Morgan. Jeden został doceniony bardziej, drugi mniej. Oba można zaliczyć do czołówki westernów z lat 40. Wbrew tytułowi Cheyenne to nie film o Indianach, ale o rosnącej w siłę cywilizacji, w której niemożliwe jest współdziałanie. Gdy ludzi jest zbyt dużo musi dojść do podziałów. Jest życie i śmierć, więc musi istnieć obok siebie także dobro i zło, miłość i nienawiść, dobrobyt i bieda, prawo i bezprawie, aglomeracja miejska i bezdroża.
To, co zauważyłem już w którymś z kolei filmie Walsha to przedstawienie Dzikiego Zachodu nie tylko od strony bezkresnych przestrzeni, ale i tętniącego życiem miasta. Gdy bohaterowie trafiają do tytułowego Cheyenne oczom widzów ukazuje się przeludniona mieścina sugerująca, że to prawdziwa metropolia, a nie prowizoryczne fasady wzniesione na potrzeby filmu. Gdy kamera ukazuje nam wnętrze lokalnego baru widać tłumy klientów i brak miejsc siedzących. Nawet barowa piosenkarka nie ma gdzie zaśpiewać, więc swój występ (w bardzo skromnym stroju) wykonuje na ladzie barowej.
Dyliżanse należące do firmy Wells Fargo są regularnie napadane przez złodzieja o ksywie Poeta (gdyż w miejscach przestępstwa zostawia wiersze). Złodzieja ma wytropić pewien hazardzista i oszust, któremu zaproponowano tę robotę w zamian za puszczenie w niepamięć dawnych win. Zagrana przez Dennisa Morgana postać nie jest więc nieskazitelna, ale każdy chciałby być na jego miejscu, gdyż podróżuje dyliżansem z dwoma uroczymi kobietami: Jane Wyman i Janis Paige. Interesujące kino rozrywkowe nakręcone z inscenizacyjnym rozmachem i dobrą akcją przy wsparciu dobrych aktorów (np. Arthur Kennedy jako The Sundance Kid) i efektowną muzyką tytana w swojej branży, Maxa Steinera.
Ramrod (1947), reż. André De Toth
Żaden western André De Totha nie zdobył wielkiego uznania. Niektóre z nich zasługują na zapomnienie, bo są co najwyżej przeciętne (np. The Indian Fighter z Kirkiem Douglasem), inne są dosyć ciekawe (wśród nich Springfield Rifle z Garym Cooperem). W latach 50. De Toth zrealizował aż 10 westernów, w tym 6 z udziałem Randolpha Scotta, ale mimo to nie był nigdy zaliczany do mistrzów gatunku. Warto jednak sprawdzić kilka pozycji z jego filmografii, bo można trafić na miłe niespodzianki, takie jak Ramrod, jeden z nielicznych filmów określanych jako westerny noir (do tego elitarnego grona należą m.in. Ścigany Raoula Walsha i Krwawy księżyc Roberta Wise’a). Jeśli zaś chodzi o fabułę, to film wpisuje się w nurt reprezentowany przez takie westerny jak Montana Raya Enrighta i Heaven with a Gun Lee H. Katzina, czyli fabuły relacjonujące konflikt między hodowcami bydła i hodowcami owiec.
Konflikt między ranczerami stanowi tu punkt wyjścia dla opowieści o zbuntowanej przeciw ojcu długowłosej blondynie, która dla spełnienia własnych ambicji bez litości manipuluje mężczyznami. Gdy jeszcze doda się, iż rolę tej modliszki odegrała Veronica Lake (ówczesna żona De Totha) to mamy niemal wzorcowy wizerunek femme fatale, dzięki której lepiej rozumiemy, dlaczego film nazywany jest westernem noir. Nie tylko jednak ta postać, ale i klimat współtworzony przez wybitnego operatora Russella Harlana (6 nominacji do Oscara) wskazują na pokrewieństwo z czarnymi kryminałami z lat 40. Mężczyźni są tu w większości słabi i bierni, podatni na manipulację. Taki jest również główny bohater odtwarzany przez Joela McCrea (partnerował Veronice Lake także w komedii Podróże Sullivana Prestona Sturgesa). Happy end nie polega tu na tym, aby protagonista pokonał swojego przeciwnika, lecz na tym, by wreszcie dostrzegł prawdziwą naturę swojej partnerki.
Unconquered (1947), reż. Cecil B. De Mille
Zatrudnić tłumy, by przyciągnąć tłumy. To był sposób Cecila De Mille’a na osiągnięcie finansowego sukcesu. Ten człowiek położył fundament pod wielką fabrykę, którą wszyscy dziś znają jako Hollywood. Do dziś amerykańscy przedsiębiorcy stosują jego metodę – tworzą coraz droższe blockbustery, które mają przyciągnąć widzów przed ekrany nie za pomocą frapującej intrygi, lecz scen masowych, wizualnych efektów i szczęśliwego zakończenia następującego po serii dramatycznych wydarzeń. Co ciekawe, debiutanckie dzieło De Mille’a – western Mąż Indianki (1914) – to pierwszy pełnometrażowy film nakręcony w Hollywood, co już dobitnie udowadnia, kto stoi za tą całą machiną, za tym całym hollywoodzkim przemysłem, który podbił świat.
Słynął on z realizacji dramatów biblijnych bądź historycznych, ale nakręcił też sporo westernów i filmów przygodowych. Do tych ostatnich należą m.in. dwie interesujące produkcje z udziałem Paulette Goddard: Reap the Wild Wind (Zdradzieckie skały) i Unconquered (Niepokonani). Drugi z wymienionych to chyba jeden z najmniej docenianych obrazów De Mille’a. Krytykowany za swobodne podejście do amerykańskiej historii film, w którym Gary Cooper zagrał postać tak scharakteryzowaną przez jednego z dowódców: „Jesteś znacznie lepszym człowiekiem, niż żołnierzem!”. I rzeczywiście, on raczej nie myśli o wojaczce, tylko ugania się za dziewczyną oddaną w niewolę pewnemu zdradzieckiemu Anglikowi.
To jeden z tych filmów, które zdecydowanie wymagają zrimejkowania. Nie dlatego, że reżyserii De Mille’a czegoś brakuje. W tamtych latach nie mógł z tej historii wyciągnąć więcej. Za to w dzisiejszych czasach można by stworzyć na podstawie tego scenariusza ekscytującą i brutalną opowieść o dramatycznych ludzkich losach w czasie okrutnej wojny. Główna bohaterka przeżywa mnóstwo przygód: trafia przed sąd za morderstwo, zostaje niewolnicą i każde nieposłuszeństwo grozi jej chłostą, co i tak okazuje się niczym w porównaniu do powolnej śmierci z rąk Indian. Gdy unika jednego niebezpieczeństwa nagle pojawia się kolejne, jak majestatyczny wodospad. W jednej chwili podziwiana za urodę, w następnej znieważana, bo okazuje się, że jest tylko niewolnicą. Wiele można zarzucić temu dziełu, ale trzeba przyznać, że słabe strony zostały sprytnie przysłonięte przez zalety, takie jak: atrakcyjny scenariusz, pierwszorzędna oprawa wizualna (na co duży wpływ miała Natalie Kalmus, specjalistka od Technicoloru), wspaniałe kostiumy (Paulette Goddard w gustownej zielonej sukni to uczta dla oka), doborowa ekipa aktorska (Boris Karloff w roli wodza Indian!), udane triki optyczne (w większości są to malowane tła, które trudno odróżnić od realnej scenografii). Czegóż więcej oczekiwać?!