To nie jest historia powstania firmy McDonald’s, ani opowieść o żmudnym wprowadzaniu kolejnych innowacji czy pomysłów na usprawnienie systemu sprzedaży hamburgerów. Całe zaplecze kuchni McDonald’s jest ujęte w 5 minutach rozmowy, którą odbywa główny bohater filmu, tytułowy founder (założyciel) z braćmi McDonald. W rezultacie więc, to „założyciel” jako tytuł brzmiałby bardziej ironicznie, a w rezultacie niezwykle gorzko. McImperium bowiem jest tym czym stała się firma McDonald’s po całkowitym przejęciu jej przez komiwojażera Raya Kroca (Michael Keaton), który do momentu spotkania braci McDonald sprzedawał multi miksery po całych Stanach Zjednoczonych. Był zwykłym akwizytorem z nieźle uprawianym słowotokiem i cechą, którą nabył po latach pracy w branży sprzedaży obnośnej – wytrwałością. Gdy Ray Kroc odwiedził bar szybkiej obsługi w amerykańskim małym miasteczku z ogromnymi kolejkami, gdzie na zamówienie czeka się do 30 sekund, nie odpuścił aż do momentu przejęcia nazwy, biznesu, wszystkiego. Jak? Ta wspomniana wytrwałość to zbudowana na podstawie cierpliwości cecha zwiastująca też kontekst filmu.
Cały seans, czyli historia Raya Kroca nie jest niestety tak zajmująca jak by się wydawać mogła. Film ze świetnym Keatonem mógłbym określić mianem „mdły”, jak mdły jest czasem McDonald’s i jego kanapki. Johnowi Lee Hancockowi nie udała się sztuka Davida Finchera, który filmem o założycielu Facebooka pokazał jak z na pozór mało pasjonującego konceptu stworzyć kino pełne emocji i napięcia. Kroc w McImperium był po prostu w odpowiednim miejscu, o odpowiednim czasie i przez namówienie braci do franczyzy, a później sukcesywnego namawiania kolejnych franczyzobiorców, stał się tak potężny, że mógł dociskać i naginać umowę aż ta… w końcu pękła.
To zaskakująco smutne doświadczenie obserwować jak człowiek bez większych talentów, dzięki wytrwałości doszedł do tego, że karmi 1% ludzkości. W momencie, gdy Ty (ja) nie potrafisz się zmusić do powtarzania jednej czynności przez tydzień, on wytrwale parł do przodu ryzykując jednocześnie wiele. Trafił idealnie w czas, ale nie zapominajmy, że USA hamburgerami stoi. Ray jednak dostrzegł potencjał w nazwie i tego się trzymał i to usprawnił. Obstawił pierwsze franczyzy ludźmi mu podobnymi – wytrwałymi, takimi jak ci wszyscy zapieprzający po kuchni menadżerowie w firmie McDonald’s, którzy kątem oka patrzą czy pracownik nakłada odpowiednią ilość ogórków na bułkę.
A skoro w rezultacie film nie jest ani poruszającą, ani trzymająca w napięciu historią powstania, a raczej wystrzelenia w górę pewnej marki, to niestety tak pewnie było naprawdę. To po prostu ciekawa, ale średnio zajmująca opowieść o pewnym sprzedawcy, który jak rzep uczepił się marzycieli i siedział tak długo na ich ciele, aż stał się pasożytem, by ostatecznie przejąć kontrolę nad całym organizmem. Dawcę zaś porzucił i odstawił na bok. Teraz to on był McDonaldem.