Sceny otwierające jasno pokazują, w którym miejscu na filmowej mapie chce znaleźć się John Wick. To hardcorowy, bezkompromisowy akcyjniak, który niestety (obym się mylił!) niebezpiecznie zbliża się do kursu, jaki objęła w którejś tam części seria Szybcy i Wściekli. Jonathan (Keanu Reeves) w pierwszych 10 minutach wyrównuje stare rachunki. Po załatwieniu spraw starannie zakopuje wojenny topór… hola, hola. John Wick może i topór zakopał, ale zaraz dostaje do ręki kolejny. Związany przysięgą musi raz jeszcze stawić czoła krwawemu przeznaczeniu. Santino D’Antonio (Riccardo Scamarcio), u którego dług ma główny bohater, rozkazuje mu zabić własną siostrę. Po jej śmierci Santino będzie mógł rozciągnąć swoje kryminalne macki na cały Nowy Jork.
Derek Kolstad (scenarzysta) i Chad Stahelski (reżyser) znowu to zrobili (z twórczej ekipy odpadł współreżyser pierwszej części David Leitch). Zrobili nawet więcej, bo jako twórcy samodzielnego uniwersum opartego na podziemnym świecie pełnym morderców, zasad, wiążących umów i miejsc, gdzie ścigany otrzyma bezwarunkowy azyl (hotele sieci Continental), rozbudowali ten świat w sposób znaczący, bo globalny.
O ile pierwsza część była soczystym akcyjniakiem, któremu niewiele brakowało do tego, by być uznanym za adaptację komiksu, to druga część już bez żadnego skrępowania idzie z komiksem pod rękę. Nie podobało mi się „przegięcie” kilku scen, w tym wciśnięta według mnie na siłę cała ucieczka przez katakumby. Wick, który kosi w filmie setki (dosłownie) przeciwników, został według mnie obdarty nieco z czegoś przyziemnego, ludzkiego. Wolałbym skromniejsze rozwiązania, bo nie o ilość trupów idzie, a o… i tu bym palnął gafę, bo jakością i ilością ekranowej przemocy jestem usatysfakcjonowany. W ruch wchodzą ołówki, broń, choreografia przepięknie rozpisana na kilku przeciwników, to diabelskie Gun-Fu tak cudownie zmontowane na długich ujęciach i w końcu popisy kaskaderskie. Chad Stahelski teraz reżyser, kiedyś kaskader, który debiutował w wieku 23 lat i dublował Reevesa w filmie Kathryn Bigelow Na fali, starannie pielęgnował przez ten cały okres swój techniczny warsztat. Jestem pełen podziwu dla wielu scen ze specjalistami (ba! kozakami!) od przewrotek przez samochody, upadków, przelotów przez szyby i w końcu dochodzimy do sceny, po której boli mnie każda kość (w tym momencie kłania się bliźniacza poniekąd scena z filmu Ocalony Wahlberga). I wszystko byłoby cudowną nieskrępowaną rozrywką, gdyby nagle nie wybiegła kolejna setka przeciwników, po nich druga setka… To, co było w części pierwszej odniesieniem czy nawet małym hołdem do całego b-klasowego kina akcji z lat 80. i 90., tutaj stała się miejscami pastiszem tychże.
Jestem wyjątkowo cięty na ten rodzaj rozwałki, bo podczas kładzenia pokotem kolejnej rzeszy przeciwników przestaje mnie obchodzić cokolwiek z rozgrywającej się na ekranie akcji (vide Niezniszczalni 2, Olimp w ogniu).
Na szczęście nie tylko samodzielne sceny akcji są tutaj magnesem. Ponownie doskonale sprawdził się odtwórca głównej roli – Keanu Reeves. Jego John Wick (czyli „drugie życie” dla aktora) to postać, którą ubóstwiam. W dobie ślamazarnych bohaterów kina akcji, gdzie CGI wspomaga każdy ruch aktora, Reeves jest jak objawienie. Swoje lata ma, a porusza się z gracją zawodowego fajtera. Jednak nie tylko „movement” ma pociągający, a cały pomysł na postać rozwija się jak należy. Trochę zmęczony, zawsze gotowy, zamykający zdanie w półsłówkach, z nieco znużoną wymową jest jak zawsze na swoim miejscu.
Słowem komentarza na temat oceny. John Wick 2 to dziarski, twardy, brutalny film. Dobry. Tym samym powinienem części pierwszej podwyższyć ocenę na „bardzo dobry”.