Z biografiami wielkich ludzi na dużym ekranie zwykle jest następujący problem. Twórcy często chcą w jednym filmie upchnąć bogate życiorysy wybitnych jednostek, które często nie mieszczą się nawet w grubych tomiskach pisarzy. W ostatnim jednak czasie coraz popularniejsza jest próba uchwycenia życia wielkich osobistości poprzez jeden moment, który zdefiniował i niejako podsumował ich życie.
Nowy film Pablo Larraína (Nie, El Club) to właściwie dwa filmy w jednym. Ten pierwszy to relacja z wywiadu tytułowej już owdowiałej Jacqueline Kennedy (Natalie Portman) dla magazynu Life. Drugi to przedstawienie wydarzeń „krytycznych”, a więc tych tuż po śmierci męża. Chilijski reżyser wykorzystuje ten krótki epizod jej życia, by ująć historię najsłynniejszej Pierwszej Damy w zgrabny komentarz-definicję dotyczący władzy. Larrain widzi sprawowanie władzy jako show, spektakl czy nawet przedstawienie teatralne, w którym aktorami są politycy. Szukając dowodu na potwierdzenie swojej tezy, reżyser rekonstruuje nam w paradokumentalnej formie fragment programu telewizyjnego z lat 60., w którym to nasza bohaterka w obecności kamer oprowadza dziennikarza po Białym Domu. Jackie wdzięczy się, stara się ukrywać zakłopotanie trudnymi pytaniami prowadzącego i nawet cynicznie unika kontaktu wzrokowego z mężczyzną z mikrofonem – teatralnym uśmiechem obdarza bowiem publiczność „za kamerą”. Na ekranie widzimy jednak dwie Jackie. Jedna to ta, która skwapliwie buduje swój własny wizerunek medialny, jak choćby wtedy, gdy dziennikarzowi „Life” twardo dyktuje warunki rozmowy, uprzedzając zawczasu, która strona będzie tą dominującą. Ale jest druga Jackie i to ta daje o sobie znać tuż po zabójstwie jej męża. Apatyczna, roztrzęsiona, niekontrolująca własnych słów.
Sugestywna reżyseria zabiera nas wtedy do najbardziej intymnych momentów – gdy musi podtrzymywać kawałki ciała postrzelonego męża, gdy zdejmuje zakrwawione rajstopy albo gdy o tym wszystkim musi opowiedzieć swoim własnym dzieciom. I jeśli jest coś, co nie pozwala cieszyć się w pełni obrazem, to jest to jego forma. Niemal paradokumentalna, mocno poszatkowana w montażu, tworzy poczucie chaosu narracyjnego, nieustannie wyrywając nas z kolejnych wątków. Do tego dochodzi nominowana do Oscarów muzyka, która jest aktorem jakby z innego widowiska. Bo choć sama w sobie jest niesamowita, to nie funkcjonuje koherentnie z tym konkretnym filmem.
Ostatecznie tym, czym ten film przejdzie do historii, nie będzie nietuzinkowe podejście do biografii Jackie, ale odtwórczyni głównej roli, Natalie Portman. U urodzonej w Izraelu aktorce najbardziej wyróżnia się jej samoświadomość. Inteligentnie przeskakuje między kolejnymi maskami zakładanymi przez swoją bohaterkę. Od perfekcyjnej ikony stylu, po opiekuńczą matkę, aż po władczą prezydentową, która narzuca swoje warunki nawet przyszłemu liderowi „wolnego świata”, Lyndonowi Johnsonowi.
Tą rolą Portman usadowiła się na samym szczycie wśród faworytów do Oscara za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą. Jackie to jednak przede wszystkim film o micie, jednym z najsłynniejszych w historii najnowszej. Micie skrupulatnie budowanym już od momentu wprowadzenia się Kennedych do Białego Domu, a który po śmierci prezydenta był skwapliwie pielęgnowany. W pewnym momencie szwagier Jackie, Robert (w tej rolo bardzo dobry Peter Sarsgaard) stwierdza gorzko w kontekście osiągnięć Johna: „My jesteśmy tylko ładnymi ludźmi”. I wbrew słowom dziennikarza, ludzie chcą zobaczyć Kennedych nie takimi, jakimi byli naprawdę, ale takimi jakimi ich sobie wymarzyli.
Rafał Gomuła
Reżyseria: Pablo Larraín