W zachwyty nad Wielkim pięknem Paola Sorentino wpadła większość. Krytycy i gros widzów nie dali dojść do głosu mniej zachwyconym obrazem. Zakrzyczani peanami wygłaszanymi nad tytułem zamknęli się w sobie i tam już pozostali. A ja? Ja obejrzałem Wielkie piękno po dwóch latach od premiery i jestem co najmniej rozdarty. Ostatecznie oceniam film jako bardzo dobry i przede wszystkim mądry, lecz sam początek, wprowadzenie do opowieści o przemijaniu i trwodze związanej z niedostatecznym „przeżyciem” życia chciałem ocenić jako żenujący. Pochopnie.
Bohaterem u Sorentino jest Jep Gambardella (Toni Servillo), pisarz, który napisał jedną powieść. Powieść wielką, którą wspomina się po dziś dzień i nieśmiało wypatruje następnej. Co się działo u Jepa przez ostatnie 40 lat? Nic szczególnego. Ot, imprezy, sylwester co drugi dzień, koktajle, premiery, wernisaże i ponownie imprezy. Małe miłostki i jeszcze mniejsze romanse. Ulotne chwile, które ciężko przelać na papier, bo nie da się ich zamknąć w wielkiej literaturze. Jep chciał napisać kolejną powieść, ale nie miał o czym. Szukał wielkiego piękna i życie przelatywało mu przez palce. Ale Jep jest tego absolutnie świadomy (świadomy swojego położenia), nie oszukuje się, jest cynikiem wielbionym po cichu przez rozdygotaną od lukru towarzyską śmietankę.
Sorentino bez wątpienia opowiada o przemijaniu i chociaż jako widzowie jesteśmy na początku przekonani o tym, że Jep jest nieśmiertelny, a jego spokój niezmącony, to w miarę trwania opowieści zaczynamy dostrzegać coś jeszcze. Skorupa przesiąknięta cynizmem zafoliowanym doskonałą erudycją starannie ukrywa człowieka pełnego tęsknoty. W końcu dowiemy się czego mu brakuje, czego żałuje, co by zmienił. Nie ulega bowiem wątpliwości, że Jep już teraz chciałby przeżyć życie raz jeszcze.
Sorentino uwodzi kadrami. Rzym pisany ręką boskiego architekta za dnia, tonie w morzu alkoholu nocą. Kulturalne elity, które zajmują ostatni szczebel na drabince pełnej celebrytów ani myślą ustąpić miejsca młodemu narybkowi. Jeżeli już to robią, to po to, by wyssać energię, seksualność, witalność. Chciałoby się napisać degrengolada, jednak widać wyraźnie, że normalności i poczciwości jest tu całkiem sporo. Te wszystkie pełne lubieżnych aktów obrazki są tylko tłem, ulotną chwilą, zabawą. Dla niektórych ostatnim oddechem. Sorentino i jego Jep doskonale to rozumieją, w końcu zrozumie to widz.
To co urzekło mnie w tym filmie, to cięty język Jepa. Szpile, które wbija są wręcz niewidoczne, a potrafią zakłuć doskonale. Genialny szermierz, bawidamek, kocur, który zawsze spadnie na cztery łapy, wciąż sam. I tego zapewne żałuje najbardziej: prozy życia, siedzenia przed telewizorem z żoną, spaceru z drugą osobą bez zastanawiania się jak ona właściwie ma na imię. Artystowska forma realizacji wcale nie spłaszcza tego co scenariuszu okazuje najważniejsze. Szczerość.
Scenariusz: Paolo Sorrentino, Umberto Contarello
Obsada: Toni Servillo, Carlo Verdone, Sabrina Ferilli, Pamela Villoresi
Zdjęcia: Luca Bigazzi
Muzyka: Lele Marchitelli