Sztuka kochania, czyli sprzedana w 7 milionach egzemplarzy książka o miłości była ewenementem. Ewenementem było również wydanie jej w czasach głębokiej komuny i już to zasługuje na filmową opowieść. Niestety według mnie reżyserka filmu Maria Sadowska nie ugryzła dostatecznie głęboko „miłości” zahaczając jedynie o ten najbardziej nośny filmowy temat. W tym przypadku znaczący, bo będący przyczynkiem do wszystkiego. Chociaż film rzeczywiście jest niezły i cały sztab realizacyjny stanął na wysokości zadania, to nie sposób odnieść wrażenie, że Sztuka kochania na ekranie jest tylko próbą odhaczenia kolejnych epizodów z życia pani doktor. Szkoda, bo potencjał był ogromny. Mogę czuć się rozżalony tym bardziej, że prawdziwy żar opowieści był przez chwilę pokazany!
Cały scenariusz na szczęście dryfuje wokół najważniejszego aspektu, czyli prób wydania książki. Sztuka kochania nie pojawia się jednak od samego początku, a wykwita w umyśle Wisłockiej w trakcie prowadzonych przez nią badań, w czasie gdy poznaje dopiero ludzką naturę, jej pragnienia, by ostatecznie radzić, pomagać i asystować kobietom we wkraczaniu na niezbadane dotąd przez nie obszary. To bardzo ważny aspekt i po prawdzie książka to jedno, ale wpływ „poczynań” pani Michaliny na rozbudzenie świadomości u tysięcy pacjentek to drugie. Akt seksualny był przez nią wyniesiony na poziom spektakularny, gdyż został uwolniony z więzów, stał się frywolny, acz dojrzały, pełny i co najważniejsze pożądany przez obie strony. Jej wkład w rozwój seksuologii jest nie do podważenia. Film w tym wymiarze nie zawiódł. Wiemy po nim jak ważna była postać Michaliny Wisłockiej, wiemy również jak ważna dla Polaków była (i jest) Sztuka Kochania. Wiemy niestety za mało (a co gorsze, za mało czujemy) o prawdziwej miłości Wisłockiej, o preludiom, o wybuchu namiętności, która mogła być przyczynkiem wszystkiego. Doskonały wręcz epizod z Erykiem Lubosem (to on jest tutaj dla mnie prawdziwą gwiazdą) powinien być rozciągnięty na dłuższy okres w scenariuszu. Tam tkwiła prawdziwa siła, geneza i wspomniany na początku recenzji żar.
I nie umniejszam tutaj roli aktorów pojawiających się w epizodach służących tylko i wyłącznie w celu wypełnienia czasu. Doskonale się przecież spisali wszyscy. Zaczynając od odtwórczyni głównej roli, apetycznej Magdaleny Boczarskiej, przez postaci drugoplanowe, na planie trzecim kończąc (dyrektor i pensjonariusze sanatorium we fragmentach z lat 50., żony prominentów etc.) Właśnie przez tą dokumentalną wręcz próbę przekazania losów bohaterki dostaliśmy film tylko niezły. Na to wszystko doszedł jeszcze ten bardzo czysty, telewizyjny obraz. Za mało było tu magii kina…