Kevin Wendell Crumb (James McAvoy), w którego głowie buszują 23 rozedrgane, niestabilne osobowości już dawno zapomniał jak to jest być po prostu Kevinem. Do głosu dochodzi (lub też wchodzi w światło – używając filmowej terminologii) 9-letni chłopiec, pedantyczny Dennis, ekstrawertyk, projektant mody Barry i wielu, wielu innych. Pieczę nad nimi stara się trzymać Dr. Karen Fletcher (Betty Buckley) wyznaczając raz na tydzień sesję, najczęściej z Barrym. Teoria Dr. Fletcher głosi, że multi-osobowość charakteryzuje się też tym, że dana jaźń nie różni się tylko zachowaniem, ale całą gamą zdolności, przypadłości, dolegliwości. Przy takiej ilości „nieproszonych gości” w ciele Kevina, napięcie i wrzenie być musi. W końcu dochodzi do incydentu. Kilka z bardziej „donośnych” głosów przeprowadza rewoltę i rozpoczyna konstrukcję misternego, zbrodniczego planu. Na początek Dennis porywa trzy dziewczyny…
Rzeczywiście, ostatnie filmowe przygody M. Nighta Shyamalana należy puścić w niepamięć (piszę w szczególności o 1000 lat po Ziemi czy Ostatni władca wiatru). Jednak trzeba Wam wiedzieć, że nigdy nie mógłbym utracić wiary w twórcę, który pokazał światu takie filmy jak Niezniszczalny, Znaki, Osada, Zdarzenie. Tak, wymieniłem Zdarzenie, gdyż należę do kilku śmiałków, którzy uważają film za niedoceniony. Natomiast Szósty Zmysł, który większość uważa za opus magnum Shyamalana, ja oceniam tylko jako niezły. Niezły z genialnym twistem. To był film na raz.
Swoim najnowszym Split pokazał gdzie tkwi siła dobrej opowieści – w zajmującej, pierwszorzędnej historii z tajemnicą i podniesionym przez twórcę ryzykiem w ostatnim akcie opowieści (vide Osada). Całość nie opiera się bowiem li tylko na szarżującym do bólu odtwórcy głównej roli. Ten, niczym maratończyk przedstawia po drodze cały aktorski warsztat dysząc ciężko w finale. To z pewnością było wymagające zadanie, ale nie wynosiłbym z tego powodu aktora na piedestał i nie obsypywał złotem. Był tak samo cudownie ekspresyjny jak Tom Hardy w Bronsonie, tak samo zwodniczy i przebiegły jak każdy doświadczony aktor w roli pozwalającej się wyszaleć, wyżyć. Taką szansę dostał James McAvoy i w pełni ją wykorzystał. To ekranowe szaleństwo jest dalekie od subtelnych zniuansowanych zagrań, które zawsze będę oceniać wyżej.
Shyamalan tutaj to ten sam stary Shyamalan, który lubi „udziwniać”. Na pierwszy rzut oka wiele elementów jest tu naciąganych po to, by ostatecznie „dograć” się do pełnej wizji filmowca. Tak ma się sprawa z Casey (Anya Taylor-Joy – drugorzędny główny bohater) i finałowy taniec protagonisty i antagonisty i ostateczną zależność między nimi.
Split trzyma w napięciu do końca. Muzyka przyprawia o dreszcze, a zdjęcia Mike’a Gioulakisa stawiają nas często w tej samej sytuacji, w której znalazły się porwane dziewczyny. Klasycznie prowadzony thriller przypomina zeszłoroczną petardę Cloverfield Lane 10 i to przypomina tak bardzo, że Shyamalan idzie przez cały seans tropem Dana Trachtenberga nie kopiując go jednak, a skłaniając się po prostu w kierunku zburzenia schematu. To kolejny reżyser, który wykazał się niemałą odwagą skazując obraz na nieprzychylność widzów, którym nie w smak jest, gdy twórca wyciąga nagle obraz z ram. Shyamalan robi to w wyjątkowo gwałtowny i nieuprzejmy sposób. Dla mnie doskonały.