Trzeba przyznać, że hiszpański reżyser Juan Antonio Bayona wycisnął z powieści Patricka Nessa niemal wszystko. Za to oczywiście odpowiada fakt, iż powieść jest wyjątkowo króciutka, chociaż bardzo bogata w treść. Opowieść o Conorze, który mieszka sam z chorą matką i spotyka na swojej drodze ogromnego potwora – drzewo to historia – metafora. Potwór jest tutaj pomostem, przewodnikiem i mentorem. Prowadzi Conora przez trzy opowiadania, po czym oczekuje czwartego od głównego bohatera.
Doskonale sprawiła się cała filmowa ekipa. Sam potwór powstał nie tylko dzięki specjalistom od CGI, ale (co ważne!) przy użyciu wielu efektów praktycznych. Dało to doskonały a przede wszystkim spektakularny efekt na ekranie. Cis jest ogromny, groźny, ale jednocześnie z mądrym obliczem sędziwego mędrca. Aktorzy wypadli znakomicie. Oczywiście najwięcej pochwał należy się młodemu Lewisowi MacDougallowi, ale ciężko nie zwrócić uwagi na doświadczoną Sigoruney Weaver, czy (być może przede wszystkim) Liama Neesona. Neeson jako potwór, nie tylko podkładał głos, lecz również uczestniczył w całym procesie motion capture ogromnego cisu. Świetnie wypadła realizacja kolejnych „opowiadań” w filmie. Te, zrobione przy użyciu animacji 3d, z nałożonymi teksturami w formach pastelowych kolorów, sprawiają, że wiele jest w Siedmiu minutach po północy z dziecięcych marzeń, snu, nieograniczonej wyobraźni. Zastanawiam się, czy to nie najlepszy element tego filmu.
Film w stosunku do książki (recenzja tutaj), różni się raptem w kilku momentach. Niestety w scenariuszu filmowym pominięto całkowicie przyjaciółkę chłopca – Lilly. Szkoda. Jednak jeszcze większa szkoda, że epicki w swoim wymiarze moment w książce (mój ulubiony rozdział – opowiadanie o niewidzialnym człowieku), Bayona strasznie uprościł. Mógł posługując się wytrawnym filmowym językiem, który opanował przecież już znakomicie (Niemożliwe z 2012 roku, czy też wcześniejszy Sierociniec), posypać fragment szczyptą przejmującego patosu i przyprawić widzów o przyspieszone bicie serca. Film w stosunku do książki różni się czymś jeszcze – Bayona rozciągnął troszkę opowieść i widz w trakcie kinowego seansu może w spokoju przełknąć gorycz, a w ostatnim akcie dostać coś jeszcze: prawdę o tym, że ani Conor, ani matka Conora nie są pierwszymi, których dotyka taki ból. Filmowa droga kończy się więc chwilę później, niż ta na kartach powieści. To dobrze, bo ciężko by było wyjść z kina ot tak ze łzami.
Siedem minut po północy jest piękny, mądry i praktycznie nie można mu nic zarzucić. Są emocje, jest wiele prawdy, a jednak mam żal o to, iż Bayona odpuścił kilka fragmentów z literackiego pierwowzoru. I niby film nie stracił nic na sile, a jednak dziecięca przyjaźń i poczucie zrozumienia wśród rówieśników wydaje mi się niezwykle ważnym elementem przy próbie radzenia sobie z traumą.
Film wzrusza i nie ukrywam, że wzrusza w tych samych momentach co powieść I tak samo jak szybko czytało się książkę, tak samo szybko zlatuje czas w trakcie seansu. Polecam.
Za seans dziękuję sieci kin