Kto, jak nie Takeshi Kitano mógłby nakręcić komedię o yakuzie? Gdy się spojrzy wstecz, może to być nawet trochę wstydliwe dla przestępczej organizacji, gdyż wydaje się, że Kitano wypatroszył już filmowo yakuzę do cna. Przyszedł czas na komedię napędzaną nostalgiczną nutą wspieraną próbą zburzenia mitu o twardym gangsterze z tatuażami. W zasadzie nie wypada tu wskazywać głównego bohatera, a raczej naświetlić bohatera zbiorowego. Są nimi byli członkowie yakuzy, starsi panowie, którzy wciąż żyją mitem o honorowym kodeksie.
Jednym z tych, którzy z rozrzewnieniem wspominają przeszłość jest Ryuzo. Mieszka kątem u syna, który na dobre już się ustatkował. Syn na słowo „yakuza” macha ręką wyraźnie podirytowany. To nie czas i miejsce na klanową gangsterkę. Ryuzo ma zakrywać tatuaże, wyciszyć się, podporządkować regułom życia wieku starczego. Jednak Ryuzo wciąż pamięta utkwione w niego pełne szacunku spojrzenia, czy to napędzane strachem, czy autentycznym respektem. Ma już dość. Razem z kamratami z placu boju, legendami niegdysiejszych spowitych krwią przestępczych dziejów postanawia wskrzesić mit. Choćby na chwilę…
Dość długo byłem zdziwiony tym, jakimi torami idzie komedia w wykonaniu mistrza Kitano. Znając przecież jego kabaretowo surrealistyczne zabiegi z niestrawnym dla mnie humorem byłem mile zaskoczony poziomem serwowanego dowcipu. Świetnie obsadzeni w swoich rolach wiekowi aktorzy spisali się doskonale. Rozpamiętują czasy, gdy w cenie był wspomniany już kodeks, a obcinanie paluchów na porządku dziennym. Nie potrafią zrozumieć praw, jakimi rządzą się dzisiejsze przestępcze realia. Te, żerujące głównie na naiwności, bazują na okradaniu biednych i takich, którzy nie są w stanie się obronić. Może „stara” yakuza miała trudniej, ale przynajmniej każdy zdobyty grosz i kolejny kontrolowany hektar okupiony był słusznie upuszczonym litrem krwi. A teraz? Teraz wystarczy chodzić od domu do domu i sprzedawać kołderki po zbrodniczych cenach wciskając przy okazji filtry do wody. Numery na wnuczka, wyłudzanie odszkodowań, korpozbrodnie, które Ryuzo i kompanów doprowadzają do pasji. Innymi słowy 2/3 filmu ogląda się wyśmienicie, bo widz zaznajomiony już z Sonatine, czy chociażby Outrage wie z czym yakuzę „się je”. Rozumie poirytowanie Ryuzo i reszty. Cieszyłem się więc z każdej sceny, gdy stara gwardia daje prztyczka w nos młodziakom.
Całość położyła końcówka, gdy do głosu doszedł Kitano znany z Czy wreszcie coś osiągniesz? czy Niech żyje reżyser! I nawet jeżeli w ostatnim akcie Ryuzo i siedmiu najemników nie ma aż tyle farsy co we wspomnianych tytułach, to i tak opary absurdu spowijające finał powodują, że całość wyżej niż jako niezłą nie jestem w stanie ocenić. Szkoda. Zmarnowało się tu wiele dobra. Mogło być do końca delikatnie, nawet melancholijnie, może wzruszająco.
Film obejrzałem w ramach wyzwania „Oglądamy filmy wyreżyserowane przez Takeshiego Kitano”.