Mogę odczytać film Macieja Pieprzycy tylko i wyłącznie w kategorii zmarnowanego (nad wyraz wielkiego) potencjału. Ten film nie dał mi nic z emocji, których szukam w kinie. Był jedynie doskonale zainscenizowanym miejscem zbrodni z czasów PRL. Co za tym idzie, należą się wielkie brawa dla sztabu charakteryzatorów, kostiumologów, specjalistów od dekoracji i kogokolwiek, kto był umieszczony na liście płac, a był odpowiedzialny za stronę wizualną. Dodatkowe brawa za montaż i zdjęcia Pawła Dyllusa. Ten film tętni życiem dzięki naszym wspomnieniom. Wszystko się zgadza! Przystanki, ulice, ludzie, fryzury, język, wódka, marzenia (paszporty, kolorowy telewizor). No i realizacja! Najazdy i łapanie w kadr postaci za oknami, natarczywe zbliżenia jak w amerykańskim kinie sensacyjnym z lat 70. Co z tego, skoro scenariusz wyciągający garść pomysłów na wierzch nie daje nic ponad snucie opowieści o zbrodni, bez serca tej zbrodni. Tu nie ma ludzi, którym kibicujesz, nienawidzisz, martwisz się o nich.
Poznajemy sprawę wampira ze śląska (duży plus za źródło inspiracji), gdy ta (sprawa) jest już w pełnym rozkwicie. Ponieważ kilka zespołów operacyjnych poległo z kretesem przy próbie złapania mordercy, do „wampira” zostaje przydzielona młoda krew, Janusz Jasiński (Mirosław Haniszewski).
Kompletnie pogubiłem się w motywach twórcy, który co scenarusz to zmieniał założoną perspektywę widzenia u nakreślonych przez siebie filmowych bohaterów. Jestem mordercą podzieliłbym na trzy akty. Pierwszy (najciekawszy) to zbrodnia za zbrodnią i oddział milicji, który nieudolnie próbuje wyselekcjonować sprawcę. I naprawdę jest tu kilka ciekawych pomysłów. W tym kilka zupełnie niepotrzebnych, jak cały fragment z pierwszym sekretarzem i odratowaniem go przez Jasińskiego przy incydencie podczas milicyjnego pikniku. Drugi akt to genialny Arkadiusz Jakubik (czyli Wiesław Kalicki – rzekomy wampir), który i tak musiał się zapewne pytać reżysera: „To w końcu jestem mordercą, czy nie?”. I nie chodzi tu o trzymanie widza w niepewności. Tu nie ma nic, czego mogłem się chwycić. No i ostatnia prosta, czyli lawirowanie głównego bohatera i walka z własnymi myślami. Znowu wóda, walenie łbem o ścianę itd. No, bo jeżeli wampir nie jest wampirem i skażemy niewinnego człowieka? Ktoś mógłby próbować wybronić powtarzające się sceny jako obraz bezsilności człowieka. No tak, ale Jasiński chlał i przed śledztwem.
Nie wiedziałem jaki plan ma obsadzony w głównej roli Haniszewski. Wprawdzie wygląda przekonująco w swojej roli pod względem warunków fizycznych. Jednak jego rozedrgana, bardzo nerwowa i pospieszna gra po pewnym czasie irytowała. Czy chce pomóc osadzonemu, czy pogrążyć? Czy ma jakiś plan? Czy w końcu jest gliniarzem z krwi i kości, czy chce nim być, czy może był i zapomniał jak to jest być prawdziwym psem pościgowym? Nie potrafiłem nic odczytać z jego gry.
Zamiast porządnego kryminału dostaliśmy zbitek wódczanych rozważań, bez porządnego śledztwa. Żadnej policyjnej roboty, podejrzanych, dowodów. Oczywiście wynika to z tego, że twórca filmu Maciej Pieprzyca chciał postawić wszystko na jedną kartę, czyli późniejsze rozmowy Jasińskiego z Kalickim. Jakoś nie mogę uwierzyć w taki styl prowadzenia przesłuchań w czasach PRL. To nie jest Milczenie Owiec i próba sił pomiędzy Clarice Starling i Lecterem. To PRL, tu nie ma czasu na bratanie się z osadzonym. Zabójca 12 kobiet ogląda mecz z oficerem milicji? Czy to jakaś pokręcona wersja syndromu Stendhala? Tak po prawdzie nic nie można wyczytać, ani z Jasińskiego, ani z Kalickiego, ani z motywów, ani ostatecznie z fabuły. Czas na mroczne kryminały z czasów PRL to worek pełen łakoci. Niech tylko filmowcy zadbają o rzetelne i szczere intencje, a efekty w mig przyjdą same.