Kitano nie przepadał za tą postacią. Parodiował ją w czasach, gdy występował jako komik w telewizji. Kiedy dostał propozycję wyreżyserowania historii szermierza długo się wahał, jednak gdy już powziął tę decyzję, chciał podejść do tematu trochę inaczej. Nigdy również nie ukrywał, że wychował się na serialu z Shintaro Katso. Zdawał sobie jednocześnie sprawę, że obecnie nawet jeżeli czarno biały Zatoichi jest rzeczą kultową (w Japonii), to wśród młodego japońskiego pokolenia jest po prostu znany słabo. Jego Zatoichi to wciąż kino samurajskie najlepszego sortu i jako takie powinno być przede wszystkim odczytywane.
Dla mnie jednak oprócz opowieści samurajskiej kryje się tu western. Oto niewidomy masażysta i legendarny mistrz władania mieczem przybywa do małego miasteczka. Pojawia się, jak ten niesamowity jeździec w filmie z Clintem Eastwoodem. Jest zresztą tak samo tajemniczy, małomówny, nieskory do kontaktów. Jak już się zdarzą (z ludźmi serdecznymi), to serdeczność odwzajemnia. Zatoichi nie przybył do wioski, by odpocząć od walki. To legenda miecza, która nigdy nie ma wolnego. Tym razem chce zrobić porządek z gangiem prowadzącym „dom gry” i ściągającym haracze. Dla nich będzie bezwzględny i okrutny. I nikt nie ma szans z Zatoichim. Czy jest ich pięciu, dziesięciu, dwudziestu. Czy jest deszcz, czy noc. Zatoichi potnie wszystkich, a krew będzie lecieć jak ta woda z hydrantu. Walki to prawdziwa poezja, lecz długością nie przekraczają długości haiku. Jedna, dwie wymiany i delikwent z rozprutym brzuchem leży na ziemi.
Takeshi Kitano doskonale zbudował obraz legendy nie zapominając, że jednocześnie trzeba odpowiednio nakreślić postać przeciwnika. I lepiej nie dało się tego zrobić. Oto poznajemy ronina, który kierując się szlachetnymi pobudkami najmuje się jako ochroniarz w gangu. Ma chorą żonę i tylko pensja od szumowin jest w stanie utrzymać ją w zdrowiu. Ok, kibicujemy mu, bo sytuację ma naprawdę dramatyczną. Do tego wszystkiego widzimy jakim jest mistrzem fechtunku (sceny z nim pokazują, że niezgorszym niż Zatoichi). Od początku mamy pewność, że ta dwójka musi się ze sobą zmierzyć. Powstaje więc problem. Komu będziemy kibicować? To majstersztyk w zbudowaniu relacji pomiędzy bohaterami, a widzem. Twórca nie poświęcił całego czasu na postać masażysty i ronina. W tym szalonym, choć spokojnie mieszanym koktajlu (z kilkoma gwałtowniejszymi machnięciami), znalazło się miejsce na historie rodzeństwa wrzuconą na ścieżkę zemsty i świetnie napisaną rolę dla hazardzisty (ale takiego do rany przyłóż). To właśnie Shinkichi stoi na drugim, komediowym biegunie produkcji doskonale wyważając charakter całego filmu.
I ten piękny finał. Coś na wzór każdego finału z przygód gallów René Goscinny’ego – jak uczta po wygranej bitwie, w tym przypadku zabawa i taniec, prawie musical.
Fantastycznie zagrany, zmontowany, z charakterystycznymi dla stylu Kitano cięciami (efekt końcowy, bez wyjściowej sytuacji). Napięcie w końcowym pojedynku i tragiczna historia doskonałego szermierza wrzuconego na arenę z legendą. Czy legendę można pokonać? Bałem się, że tak i bałem się, że nie. W ogóle bałem się o finał, a to chyba najlepsza rekomendacja.
Seans do wielokrotnego powtórzenia. Dla jednej sceny, czasem dla dłuższego fragmentu. Polecam.
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.Zamknij