Ben Affleck to tytułowy księgowy, Christian Wolff, autystyczny geniusz matematyczny żyjący trochę jak Leon z Leona Zawodowca, trochę jak profesor John Nash z Pięknego Umysłu, a trochę jak Nikita Luca Bessona. Sprawdza księgi, rachuje, szuka i obławia się na potęgę. Pracuje dla najgorszych szumowin na naszym globie. Jest sprytny i trudny do wytropienia (każde zdjęcie, z każdej części świata z lokalnym księciem zbrodni odsłania tylko część twarzy księgowego). Po prawdzie to nawet nikt go nie tropi, bo nikt nie wie o jego istnieniu. Jednak równolegle do kolejnego zlecenia Wolffa toczy się śledztwo – nie śledztwo, czyli Ray King (świetny jak zwykle J.K. Simmons) z nową protegowaną Marybeth Medina (Cynthia Addai-Robinson), którzy próbują najpierw stworzyć przysłowiową igłę w stogu siana, a później zacząć jej szukać.
Musiałem zerknąć, czy scenarzysta Księgowego Bill Dubuque nie ma w swoim dorobku jakiegoś serialu z Ameryki Południowej. Twisty, a co za tym idzie ich nieprawdopodobieństwo zakrawa o jakiś dowcip. Z drugiej strony, jeśli się zerknie w filmografię O’Connora, to widać pewien powtarzający się schemat rodzinnej, braterskiej nawet walki. Ta zaś (walka) będzie w Księgowym wyniesiona na nowy poziom absurdu.
Masa niepotrzebnych wątków jak wciśnięty na siłę romans, nie-romans z księgową niższego szczebla Daną (Anna Kendrick). Pomijam już, że główna intryga z korporacją prowadzoną przez Lamara Blacka (John Lithgow) nie była dla mnie całkowicie jasna.
Pomijając wszystkie wady Księgowego, to przez cały seans nie mogłem zapomnieć o najważniejszym atucie produkcji. Odtwórca głównej roli, czyli Ben Affleck, którego bardzo lubię, odnalazł się w filmie doskonale. Tak doskonale, że decyzję Bena o udziale w tym filmie chciałbym odczytać jako samoświadomą parafrazę odnoszącą się do własnego ironizowanego ostatnio (coraz częściej) emploi. Kamienna twarz od początku do końca, zwycięzca wszystkich edycji w grze w „pomidora” – Ben Affleck był na swoim miejscu.
Nie ogląda się tego źle. Jest dobre tempo, a sceny akcji to Ben Affleck przeniesiony prosto z Batmana (długie posuwiste kopniaki i przeciągłe zamachy jakby jeszcze nie ściągnął zbroi, którą pod wieczór zakłada Bruce Wayne). Do tego dochodzi kategoria R obrazu, a co za tym idzie sceny są odpowiednio przyprawione ekranową przemocą. Piątka z plusem.