Western zatoczył wielkie koło i ponownie wkroczył na kinowe sale. Samo odradzenie się gatunku obserwujemy już od jakiegoś czasu, ale właśnie teraz nastąpił moment, gdy za produkcjami idą większe pieniądze i głośniejsze nazwiska. Wytrawny smakosz mógłby powiedzieć, że dla westernu to nie najlepiej, bo w obecnych czasach, by film trafił w szerokie gusta i zwrócił się, musi być maksymalnie zunifikowany i dostarczać po trosze radości każdej opcji. Tak poniekąd jest z najnowszym obrazem Antoine’a Fuqua. Jednak ja osobiście nie zaliczam tego na minus.
Historię znacie doskonale, jest to bowiem remake remake’u. Zaczął Kurosawa z Siedmioma samurajami, John Sturges zamienił samurajów na kowbojów w 1960 roku, a czarnoskóry Antoine Fuqua za prawie 100 milionów dolarów raz jeszcze przypomniał opowieść o siedmiu śmiałkach na Dzikim Zachodzie. Fabuła jest nośna sama w sobie, więc o ten aspekt Fuqua martwić się nie musiał. Chodziło tylko o jego sprawność na reżyserskim polu i to, co najważniejsze przy tym filmie, czyli o casting. Jeżeli chodzi o umiejętności twórcy zeszłorocznego The Equalizer, to dobrze się stało, że Siedmiu wspaniałych jest jedenastym pełnometrażowym filmem w dorobku reżysera. Widać tutaj, że realizacja jest przemyślana i Fuqua musiał o westernie myśleć od dłuższego czasu.
Skrypt tego filmu jest materiałem szczególnym, bo właśnie na bazie zarysu scenariusza (siódemka zróżnicowanych charakterów jako antagoniści kontra oprawcy wieśniaków) rzecz można doskonale „sprzedać” w dzisiejszych czasach. Niestety opiera się to na głównym założeniu stworzenia czegoś na wzór boys bandu. W roku 1960 każdy z siedmiu wspaniałych różnił się przede wszystkim osobowością i kierował się motywami, które w trakcie opowieści potrafiły się zmienić. Postaci dojrzewały, były z krwi i kości, a widz czuł, że każdy z nich ma swoją historię i każdy może stanowić materiał na osobny film. Anthony Fuqua tylko szkicuje, przygotowując każdemu z bohaterów szereg (raptem kilka) cech, którymi się wyróżnia. Resztę załatwia look i outfit. I tutaj idzie główny zarzut, jednak zdaję sobie sprawę co kierowało producentami. Każdy widz zdaje sobie sprawę o co tutaj chodzi. Bohaterowie mają być rozpoznawalni od razu. Takie są reguły dzisiejszego kina głównego nurtu i można takie podejście szykanować, ale też trzeba to zrozumieć. Nas, smakoszy wytrawnej struktury w psychologicznym nakreślaniu natury bohatera jest coraz mniej, a gros współczesnych widzów musi przede wszystkim dostać szybki obraz i od razu zadeklarować się, czy osobnik mu podchodzi, czy też nie. Takie są reguły i ciężko w mainstreamie o pewne novum, jeżeli chce się grać w pierwszej lidze (czytaj: na szczycie box office).
Jednak dzięki temu, że każdy z nowych „siedmiu” z osobna jest aktorem znamienitym, to nawet w złożeniu ich na komiksowy sznyt, rzecz smakuje wybornie! Denzel Washingtion, który idzie u boku Fuqua od czasu Dnia próby, jest twardzielem czystym i prawym (chociaż jak się okazuje to za nim kryje się największa niespodzianka wobec oryginału!). Pozostali również sprawdzili się doskonale. Moje obawy względem Chrisa Pratta, jako tego, który może położyć cały film, okazały się zupełnie nieuzasadnione. Pratt rzeczywiście jest zabawny (tego nikt nie jest w stanie mu odebrać), jednak „zabawny” z umiarem, czyli nic poza kanon poważnego, męskiego westernu. Bowiem o męskość i bycie najszybszym rewolwerowcem przede wszystkim tu chodzi.
Być może zdarza mi się oceniać filmy zbyt wysoko. Taki hurra optymizm po fajnym filmie towarzyszy mi dość często. Nic jednak na to nie poradzę, że morda mi się cieszy (autentyczna reakcja w trakcie tego seansu), gdy widzę spiętych na maksa kowbojów z paluchami na spustach. I co z tego, że ekipa jest zmajstrowana na wzór wspomnianego boys bandu. Siedmiu wspaniałych ma za sobą taką historię i widać tu taki szacunek reżysera do gatunku i tyle serca dla Dzikiego Zachodu, że pal licho niektóre wybryki w kierunku kina „ugładzonego”. Wspaniałe, zapierające dech w piersi widoki i świetne zdjęcia od operatora Mauro Fioreto to największy plus produkcji. Fioretto przygotował sceny w większości z poszanowaniem dla specyfiki tego kina (ujęcia z perspektywy kabury, jeźdźcy w rozciągniętym szyku objęci szerokim kątem kamery). Muzyka Simona Franglena i Jamesa Hornera to z jednej strony klasyka (jeszcze kilka zmian taktu najczęściej powtarzającego się motywu i oprawa pasowałaby jak ulał do spaghetti westernu). Z drugiej strony to po prostu Horner bez ataku na nowe nuty i oryginalność w tym aspekcie. To co napędza seans to strzelaniny, ostre jak brzytwa spojrzenia, kilka zaskakujących scen (gdzie pomyślałem, czy to jest na pewno od 12 lat?) i coś co w dobrym westernie jest najważniejsze – portret twardych i odważnych ludzi, którzy wiedzą jak smakują kule, niekoniecznie w samo południe.
Całość można określić jednym zdaniem: porządna hollywoodzka akcja. Jeżeli kochacie westerny i tęsknicie za świetnie nakręconym filmem, w którym zgraja kowbojów robi porządek w miasteczku, a strzały milkną dopiero o świcie, to idźcie do kina. Polecam.
Czas trwania: 132 min
Gatunek: Western
Reżyseria: Antoine Fuqua
Scenariusz: Richard Wenk, Nic Pizzolatto, (oryginalny skrypt: Akira Kurosawa, Shinobu Hashimoto, Hideo Oguni)
Obsada: Denzel Washington, Chris Pratt, Ethan Hawke, Vincent D’Onofrio, Byung-hun Lee, Manuel Garcia-Rulfo, Martin Sensmeier, Haley Bennett, Peter Sarsgaard
Zdjęcia: Mauro Fiore
Muzyka: Simon Franglen, James Horner