Gdy zerkniemy na osobę Luke’a Scotta i jego zaangażowanie w świat filmu, przychodzi na myśl pytanie: Czy Luke de facto chce być reżyserem? Przez ostatnie kilkadziesiąt lat zaangażowany był raptem w kilka filmowych dziedzin, niezmiernie od siebie oddalonych. A jednak! Rocznik 1968, syn ikony reżyserskiego mainstreamu Ridley’a zabrał się w wieku prawie 50 lat za swój pełnometrażowy debiut. I zrobił to nieźle! Nie wiadomo ile w tym producenckiej zasługi ojca (widać zresztą silne inspiracje twórczością seniora już na etapie scenariusza). Niemniej Morgan, zlepiona z wielu pomysłów, dała w efekcie niezły i trzymający tempo mariaż sci-fi, thrillera i wenezuelskich twistów.
To kolejna opowieść o nieujarzmionej sztucznej inteligencji, tym razem zamkniętej w ciele Morgan. Wygląda jak nastolatka (Anya Taylor-Joy znana nam z głównej roli w filmie The Witch), chociaż ma dopiero pięć lat. Stworzona w warunkach laboratoryjnych przez zespół naukowców miała być samo rozwijającą się i, co ważniejsze, samo stanowiącą istotą. I poniekąd się udało. Kilkuosobowy zespół w odosobnionym miejscu wychowywał dziewczynkę aż do jej piątych urodzin. Oczywiście ciężko oddzielić pracę od uczuć, które chcąc nie chcąc rozwijają się w człowieku. Jest to zresztą w ogólnym rozrachunku ciekawy kierunek całej interpretacji rozwijającego się zaufania poprzez uczucie więzi. Dochodzi do incydentu i do głosu dochodzi drapieżna strona eksperymentu. Na miejsce przyjeżdża Lee Weathers (Kate Mara) z korporacyjnego biura zarządzania sytuacjami kryzysowymi. Lee ma zdecydować razem z doktorem Shapiro (świetny epizod i one man show Paula Giamattiego) czy program można kontynuować, czy też może zlikwidować Morgan, naukowe centrum, dotacje, wszystko.
I to jest punkt wyjścia, po którym widz w miarę szybko zorientuje się w jaką stronę podąży opowieść. Scott robi co może, by uatrakcyjnić fabułę kolejnymi zwrotami i momentami, kiedy odczuwamy sympatię, by zaraz odczuć po tym antypatię. Taki miał z pewnością zamiar. Ponieważ to nie nasz (widzów) pierwszy film o „buncie” sztucznej inteligencji w mig wyciągamy z wyobraźni możliwe twisty. Ale czy to w jakikolwiek sposób dyskwalifikuje obraz Luke’a Scotta? Nie. To porządnie nakręcona rzecz i nie ma co przyczepiać się o spłaszczone do maksimum zagadnienia natury filozoficznej. Jasne, że przyjemnie by było zobaczyć tak skomasowaną akcję (miejscami brutalną) wespół z poważnym podejściem do wewnętrznej walki sztucznej inteligencji o prawo bytu, ale… Ale twórca nie miał chyba ambicji robić czegoś więcej niż Ex Machiny na sterydach. To właśnie Ex Machina może stać na drugim biegunie, jeżeli chodzi o wyznacznik eleganckiego i przemyślanego zestawienia natury, techniki i grozy. Morgan trzeba też docenić za finał i piękne zdjęcia w lasach w północnej Irlandii oraz ujęcia z walki wręcz. Zresztą za cały obraz, a w szczególności za sfotografowane plenery należą się brawa raczkującemu jeszcze w tej branży Markowi Pattenowi. To dopiero jego drugi film, gdzie pełni rolę głównego operatora i można się zastanawiać, kiedy Patten podłapał fach (oprócz nauki płynącej z wykształcenia). Odpowiedź jest równie prosta, bo również i tu prowadzi do nazwiska producenta. Otóż Patten szlify zdobywa już od kilku lat na planach przy boku najlepszych operatorów w filmach Ridleya Scotta.
Morgan nie zostanie w mej pamięci na dłużej niż jeden sezon, jednak nie taką ma spełniać funkcję. Jako kinowa rozrywka sprawdza się doskonale, a sam prolog przywodzi wspomnienia typowych zamknięć znanych nam z szeregu filmów z VHS. Najazd, spojrzenie w kamerę, druga część na horyzoncie.
Za seans dziękuję sieci kin.
Czas trwania: 92 min
Gatunek: Sci-Fi
Reżyseria: Luke Scott
Scenariusz: Seth W. Owen
Obsada: Kate Mara, Anya Taylor-Joy
Zdjęcia: Mark Patten
Muzyka: Max Richter