Chciałem napisać: „Netflix znowu to zrobił!”. Po siedmiu odcinkach najnowszej produkcji opartej na komiksie Marvela napisać muszę: „Netflix zrobił to inaczej”. Nie widziałem oczywiście wszystkich seriali opartych na komiksach i być może w innej adaptacji tak specyficzny storytelling również został zaimplementowany. Luke Cage to nie jest bowiem serial akcji. Gdyby się uprzeć i wyeliminować kilka (dosłownie kilka) scen z każdego odcinka wyszłoby, że to nie jest nawet serial o superbohaterze!
Cała opowieść zaczyna się jak przy niezłym joincie Spike’a Lee. Harlem, salon fryzjerski, nawijka przy strzyżeniu, dwóch starszych panów gra w szachy, Luke miotłą zgarnia świeże pukle z podłogi. Tutaj rządzi Pop (Frankie Faison) – legenda osiedla i guru czarnoskórej społeczności, która to (czarnoskóra społeczność) wypełnia de facto cały serial. Pope to ten dobry gość, który pomoże każdemu kto zawita do jego „Barber shopu”. Dał schronienie banicie, a ten w należny sposób się odwdzięcza. Cage jest świadomy swojej mocy. Kuloodporny, o niebywałej sile nie robi jednak żadnego użytku ze swoich zdolności. Chce pozostać w cieniu, bo wiszą nad nim grzechy z przeszłości. I jak większość czarnoskórych ludzi pracy w Harlemie próbuje jakoś związać koniec z końcem obstawiając dwa etaty. Druga praca doprowadza do zawiązania fabuły i wprowadza na arenę Cornella Stokesa, pseudonim Cottonmouth. Charyzmatyczny szef klubu nocnego trzęsie półświatkiem wespół ze swoją kuzynką Marią Dillard (Alfre Woodard), lokalną polityk.
To opowieść o narodzinach bohatera z Harlemu, który próbuje ukrócić łeb zbrodni. Jest to jednocześnie utrzymana w stylu neo-blaxploitation podróż niedawnego zbiega do momentu, gdy zaczyna rozumieć swoje prawdziwe powołanie. Twórcy serialu zdecydowanie nie stawiają na tempo (i to może przyczynić się do słabszych ocen wśród widzów), a na ciąg uderzeń i kontr na linii Cage – Cottonmouth – Dillard – policja. Przyznaję, że jest to robione w dość leniwy sposób (to nie zarzut!) i trzeba się szybko przestawić na powolną narrację.
Jest bowiem tak, że kiedy wchodzisz w ten serial spodziewasz się absolutnie czegoś innego. Widzieliście przecież zwiastun. Luke napiera jak dobrze naoliwiony czołg, rozrzuca złoczyńców na lewo i prawo. Siadasz do serialu i przygotowujesz się przyspieszając już nieco oddech (a nuż się przyda). A tymczasem… musisz zwolnić i to bardzo.
Przez kilka pierwszych odcinków byłem co najmniej mile zaskoczony. Były nawet momenty, że ponownie przeniosłem się jako widz w rejony z filmu Clockers (1995) i razem z policjantami łaziłem po zaułkach, boiskach do kosza i przesłuchiwałem ziomali w poszukiwaniu choćby kilku wskazówek do kryminalnej zagadki. Twórcy niestety cały czas balansują na cienkiej linii pomiędzy fajnym dramatem kryminalnym, a opowieścią o superbohaterze z potencjałem, którego do końca nie wiedzą jak wykorzystać. Producenci zdają sobie sprawę, że z aktora wcielającego się w Cage’a żaden fajter, więc urozmaicają nieliczne sceny akcji jak mogą. Przecież ile można złoczyńców rozrzucać i podrzucać. Wcielający się w tytułową postać aktor Mike Colter to prawie dwumetrowy dryblas o gabarytach solidnego ciężarowca. Za tym idzie jego co najmniej nie superbohaterski movement. Oczywiście, że Luke nigdzie nie musi się spieszyć. Będąc niezniszczalnym może po prostu przeć jak żółw dociskając delikwenta do ściany. Obawiam się jednak, że na dłuższą metę może to być z lekka męczące w odbiorze. Fabuła zatem brnie do przodu przy akompaniamencie ustawicznego kąsania się nawzajem.
Na poprawienie tego elementu jest jeszcze czas i głowa w tym scenarzystów. Nie trzeba się natomiast martwić o całą resztę, czyli wszystko wokół Cage’a. Zaczynając od miejsca wydarzeń, czyli Harlemu. Ta dzielnica jest i niebezpieczna i kolorowa zarazem. Producenci zadbali, żeby ta opowieść od początku do końca była utożsamiana z „czarnym” klimatem. Nie ma tu mowy o jakiś rasistowskich wybiegach. Białych po prostu nie widać na ulicy. To samo tyczy się tła muzycznego. Czarna muzyka wypełnia każdą możliwą przestrzeń w serialu: rap, soul, słychać saksofon podczas rozmów i jest sporo występów „na żywo” (sceny w klubach). Podkład muzycznyto najlepszy element serialu. Mocnym punktem jest przeprowadzony casting. Zaczynając od świetnego, charyzmatycznego Mahershala Aliego (Cornell „Cottonmouth” Stokes) i tajemniczego Theo Rossiego („Shades” Alvarez), przez gliniarzy (w tej roli aktorzy Frank Whaley i Simone Missick) kończąc na ulicy i „szeregowych” zakapiorach. Przedpremierowe odcinki oceniam dobrze. Nawet jeżeli w połowie dostępnego materiału emocje siadły, to na szczęście finałowy siódmy odcinek (ostatni dostępny dla mnie) przyniósł niezły twist i mocny koniec. Zatem nie pozostaje mi nic innego jak oczekiwać premiery i oglądać dalej.
Za wcześniejszą możliwość obejrzenia serialu dziękuję platformie: