Wierzę, że reżyser filmu Daniel Ragussis, zrobił wszystko (w swoim przekonaniu), by Imperium było filmem kompletnym. Niestety, temat niezmiernie ważny został potraktowany wybiórczo. Co gorsze, zostało tutaj naświetlonych kilka zupełnie niepotrzebnych wątków kosztem tych, które z braku czasu zostały zepchnięte na bok.
Agent FBI Nate Foster (Daniel Radcliffe), wykształciuch, który ledwo zdaje testy sprawnościowe (sam o tym wspomina, żeby upewnić nas, że nie poradzi sobie w sytuacji bezpośredniego zagrożenia), jest idealistą i samotnikiem. Niestety od początku jesteśmy prowadzeni w złym kierunku przez scenarzystów, którzy przekonani o tym, że trzeba obalić pewien model, wpadają we własną pułapkę. W rezultacie całe zagranie odczytałem jako fałszywe, oparte na przemożnej chęci przełamania pewnego stereotypu kwitnącego od lat w umysłach społeczeństwa. Jednak nie wiem, w których umysłach. Jestem w stanie wyobrazić sobie zagrożenie terrorystyczne z każdej strony i nie trzeba mi pokazywać akcji z wplątanym w dżihad czarnoskórym bogu ducha winnym chłopakiem, tylko po to, by główny bohater zadał na odprawie pytanie: „A co z terroryzmem narodowym?”.
Nate zostaje więc zwerbowany do jednoosobowego biura prowadzonego przez Angelę Zamparo (Toni Collette), która w każdej scenie żuje gumę po to, by pokazać jak bardzo ma wyj***ne na system i jakim to już jest starym wygą na stołku FBI. Razem nakłaniają dowództwo do pokrycia kosztów „poważnej” operacji. Nate goli głowę i ze swoimi 165 cm i niedowagą wstępuje w szeregi grupy aryjskiej. Wprowadza go tam inny agent, który już od lat działa jako wtyczka (pierwszy urwany wątek). Nate jest „niby” byłym marines (?!), który brał udział w tajnych operacjach. STOP… musiałbym przez kolejne akapity znęcać się nad wszystkimi rzeczami, które jako doświadczony naziol odkryłbym w 5 minut po wprowadzeniu świeżaka w szeregi ugrupowań ekstremistycznych.
No, ale przecież ci, którzy chcą obalić Obamę i doprowadzić do wojny rasowej nie muszą mieć po 2 metry i przeszłości na ringu MMA. Nie muszą, jednak to jest film, w którym jeżeli już wprowadza się do gry Radclifa, to trzeba zadbać o lepszą otoczkę w kierunku przekonania nas, że gość naprawdę ma szansę przekonać do siebie innych. Rozumiem założenie, że biały terrorysta działający w sercu Ameryki może być zasłuchanym w muzyce poważnej młodzieńcem z wyższym wykształceniem. Założenie jednak nie wystarczyło.
Ciekawy jest pomysł na poprowadzenie historii przy akompaniamencie spokojnej, wyważonej i tajemniczej ścieżce dźwiękowej. Przypomniał mi się seans Social Network. Jednak innych atutów nie potrafię już znaleźć. Zagranie agenta działającego pod przykrywką wymusza choćby jedną scenę na reżyserze, gdy ów agent jest o włos od dekonspiracji. Taki moment był, jednak dalej nic z niego nie wynikało (a to spory fragment z innym ruchem ekstremistycznym i kolejny urwany wątek). Ale najgorszy był cały motyw z „bratnią duszą” w tej całej zabawie, czyli aktor Sam Trammell i jego przemożna chęć wejścia na inny niż serialowy poziom. To kolejny źle poprowadzony wątek i niestety przy tej okazji wychodzi cała „taniość” produkcji z kuriozalnym finałem ze wspomnianym już Samem Trammellem na czele.
Zmarnowany potencjał. A sam film nie pozwala wyciągnąć żadnych wniosków. Kompletnie średnia produkcja dała w rezultacie taki sam efekt finalny.
Reżyseria: Daniel Ragussis
Scenariusz: Michael German, Daniel Ragussis
Obsada: Daniel Radcliffe, Toni Collette, Tracy Letts, Sam Trammell
Zdjęcia: Bobby Bukowski
Muzyka: Will Bates