Francuski reżyser Jean-François Richet wiedział, że mając takiego asa w rękawie jak Mel Gibson nie ma co owijać w bawełnę. Akcję trzeba w miarę szybko naświetlić przesuwając gwiazdora na pierwszy plan. Nie ma również co udziwniać, więc historia powinna być klarowna oraz sprawnie i szybko prowadzona. Tytułowy krwawy ojciec, czyli John Link, to taki Martin Riggs (seria Zabójcza broń) w alternatywnym świecie. Kiedyś było w nim wiele mroku i przez to spędził szmat czasu w więzieniu. Teraz żyje sobie samotnie w stanie Nowy Meksyk na bezkresnym, wyjałowionym terenie upstrzonym gdzieniegdzie starymi przyczepami. To nowy dom Johna, gdzie próbuje przetrwać kolejny dzień na trzeźwo odhaczając ze swoim sponsorem Kirbim (William H. Macy) krzyżyk na drodze alkoholika. Jednak prawdziwy dramat leży głęboko w sercu Johna. To córka, z którą przez swoje kryminalne wybory nie ma już kontaktu. Lydia (Erin Moriarty) zaginęła w wieku 14 lat, a John cały czas desperacko próbuje pozbierać się w sobie, co rusz chwytając kolejną nadzieję na jej odnalezienie.
Całe przyszłe postępowanie Johna i „kop”, który dostaje od życia przychodzi z najmniej oczekiwanej strony. Okazuje się, że Lydia ma się dobrze, jednak w myśl przysłowia „niedaleko pada jabłko”, to jabłko spadło bardzo blisko ojcowskiego drzewa. Narkotyki, gangsterzy, pościg, listy gończe i w końcu próba ochrony swojej jedynej córki. To wszystko w głębokim odniesieniu do kina lat 90. ze ściganymi, ścigającymi, noclegami w motelach, nerwowym zerkaniem w sklepowy telewizor, gdzie non stop pokazywana jest twoja podobizna. Pamiętacie ten schemat? W tym przypadku chociaż to rzeczywiście schemat i sztampą zalatuje po każdej ucieczce z kolejnej „spalonej” miejscówki, złego słowa o akcji napisać nie można. I znowu wracamy do punktu wyjścia, bo cały ciężar powodzenia położony został de facto na odtwórcy głównej roli. Ten zaś, miotający się ostatnimi czasy po dziwnych angażach (Maczeta zabija, Niezniszczalni 3) przyjął w końcu rolę, w której doskonale się sprawdził. I ileż jest energii w tym 60-cio letnim aktorze! W każdej scenie z Melem wydarza się coś specyficznego na linii widz, a główna postać. Otóż wszystko wokół jest nieważne. Liczy się tylko ten pełen stłumionej złości facet, który (gdy przychodzi odpowiedni moment i dojście do krawędzi) staje się znowu twardym kozakiem. Gibson udowadnia jakim jest aktorskim zwierzęciem, magnesem na ekranie. Warto Blood father obejrzeć tylko dla niego. Już pomijam fakt, że przy swoich 60-ciu latach jest naprawdę w niezłej formie (konkretnie zbudowany drab), a to tylko daje nadzieję widzom, że to dopiero początek jego powrotu do kina akcji. Choćby na jeszcze kilka filmów.
Richet – francuski filmowiec prowadząc przez 90 minut modelowy przykład kina akcji kilka razy przypomina nam, że ze zbrodnią mu do twarzy. Jego poprzedni obraz Wróg publiczny numer 1 z Vincentem Casselem również opowiadał poniekąd o uwikłanym w kryminał bohaterze. Zaś w jedynym dotąd amerykańskim filmie – Atak na posterunek (2005), będącym remakiem Carpenterowskiego klasyka, opowiadał o ataku na komisariat policji. W Blood Father kontynuuje opowieść o zbrodni, jednak tym razem daje szansę na odkupienie win. Tu już nie ma sytuacji bez wyjścia jak w przypadku bohatera granego przez Cassela. John Link dostaje drugą szansę i musi zrobić wszystko, by ponownie rozpostrzeć ojcowskie skrzydła nad swoim jedynym dzieckiem.
Mam oczywiście kilka zastrzeżeń, w tym jedno poważne, bo dotyczące zakończenia. Bardzo zachowawcze i tak bardzo niepasujące do całej akcji. Można wybaczyć rozwiązanie finału (to nawet pożądane zagranie dodające tylko autentyzmu historii, chociaż przydałoby się co nieco melodii na wrażliwsze nuty). Jednak sam prolog był już niepotrzebny i przez to widz pozostaje co najmniej… niezaspokojony.