To nie jest wielka historia. W zasadzie ta historia jest prosta i stara jak samo Hollywood. I chociaż nie o pragnienie bycia aktorką / aktorem tu chodzi, a jedynie o ponowne narodziny w świetle reflektorów (w tym konkretnym przypadku o modeling), to geneza jest taka sama. Bohaterką jest Kopciuszek, czyli mała, szara dziewczynka, która jak się okazuje nie jest znowu tak szara, a zdolna przyćmić swoim blaskiem cały królewski dwór. U Refna roztacza swoją aurę na wybieg i idąc dalej fotografów, wydawców, projektantów. Jesse (Elle Fanning) jest piękna, świeża, nowa. Dopiero co przyjechała do miasta, a już zdobywa kontrakt i pełne pożądań spojrzenia. Kradnie ciepło reflektorów, a muzyka pospiesznie się wycisza, gdy wchodzi do pomieszczeń. Pod względem fabularnym to jedyne czego możemy się chwycić. Więc trzymajcie ten moment najmocniej jak możecie, bo doprawdy Refn stara się jak może, by tą starą jak świat historię o „nowej dziewczynie w mieście” rozmyć na swoje wygórowane potrzeby bycia najoryginalniejszym na scenie.
Każdy wiedziajak będzie wyglądał The Neon Demon i pod tym względem rozczarowania nie było. Refn do sfotografowania swoich wizji zaangażował Natashe Braier, której pracę mogliśmy poznać przy okazji The Rover (2014). Jednak to nie operatorska post apokalipsa jest tu źródłem inspiracji, a z góry ustalony kierunek, w którym od czasu Drive (2011) nieprzerwanie podąża reżyser. Jeżeli chodzi o użytą kolorystykę, plastykę kadrów, symetrię ujęć to Refn stworzył dzieło ze wszech miar autorskie. Miałem wrażenie, że pani operator dostosowała każdy szczegół do wymogów twórcy. To ma przede wszystkim wyglądać i brzmieć! No właśnie… Na etapie brzmienia, też jest nieźle łamane przez dziwne. Cliff Martinez ubrał bowiem obraz w elektroniczną muzykę (i jest to świetne) miejscami niestety niezdarnie i lękliwie się wycofując. Tak jakby muzyka nie mogła już znaleźć dla siebie miejsca w sąsiedztwie tak przytłaczającego obrazu.
A historia? Historię przecież znacie, więc dajmy sobie spokój w jej rozwijanie. I cierpią przez to wszyscy, włącznie z aktorami i widzami, którzy muszą słuchać marnych dialogów wciśniętych w usta kolejnych postaci przewijających się przez ekran. Z drugiej strony, im więcej słów, tym większa z nich bije teatralność. Tak jakby wstydziły się wyjść z tych pięknie ciosanych ram. Blichtr i glamour ponad wszystko – taki jest wyznacznik The Neon Demon.
Refn popełnił tu wiele grzechów, jednak jakimś cudem sprzedał też kilka pozytywów ze świata opisywanej u siebie branży. O ile wszyscy, dosłownie wszyscy wyglądają mniej lub bardziej lubieżnie ze swoimi nienasyconymi oczyma wpatrzonymi w świeżynkę na wybiegu, to w gruncie rzeczy gros z nich przedstawiona jest tak, jak widzą ich modelki. Dlaczego? Bo to pewnego rodzaju poza i tak jak widać na ekranie to po prostu profesjonaliści. A że wyglądają na znudzonych ożywiając się dopiero, gdy widzą „coś nowego”? Ustalony już dawno kanon piękna zapewne nudzi, więc gdy przed obiektywem pojawia się szczerość i naturalność, oddech ma prawo im przyspieszyć. To tyle, jeżeli chodzi o obronę zawodu po drugiej stronie kamery. Jeżeli chodzi o to co się dzieje przed obiektywem, to tutaj nic się nie zmienia. Jest tak samo jak w Showgirls, Czarnym Łabędziu i innych filmach, gdzie konkurencja jest duża, a czasu coraz mniej. Przecież to raptem kilka lat pracy…
I jeżeli całość zostałaby utrzymana ściśle w ryzach (już pal licho to arthousowe etui), dałoby się to oglądać z dobrym skutkiem do końca. Jednak Nicolas Winding Refn leci do końca wciągając do opowieści symbolikę. Najgorsze jest to, że czujesz się niejako w obowiązku jakoś to sobie wytłumaczyć. Jest więc nekrofilia (okej, nie można mieć czegoś teraz, to skosztuję niewinności później, albo po prostu ucieknę myślami w kierunku anielskości spółkując z… trupem), odniesienia wampiryczne (chęć posiadania młodości – tu i teraz!), kanibalizm (wiadomo, stajesz się tym co jesz). Skutki uboczne każdego z nich to kilka wręcz gargantuicznych wybiegów, przy których myślisz „dobra, przecież już rozumiemy o co ci chodzi Nicolas, idź dalej. Idź dalej”. Gdy historia (ta właściwa) się kończy, ciąg dalszy obserwujemy i szepczemy: „Już! Kończ pan ten film. Dawaj napisy!”. Ale pan Refn lepi te swoje posążki ze szlachetnych kamieni i układa kolejne świątynie, do których nikogo nie wpuszcza. Jakoś się doczołgałem, ale niech zostanie, że to była historia o Kopciuszku. Refn zdecydowanie za dużo czasu spędza z Jodorowskim. Przez to naturalna poetyka zamiast wynikać z fabuły stoi na pierwszym planie, przygniata swoim ciężarem story telling i w rezultacie dostajemy… teledysk. Ale spokojnie! Koniec końców i tak wolę jak reżyser jest „jakiś” (jak Refn) niż miałby podążać bezpieczną, utartą i nijaką drogą.
Za seans dziękuję sieci kin.
Czas trwania: 118 min
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Nicolas Winding Refn
Scenariusz: Nicolas Winding Refn, Mary Laws, Polly Stenham
Obsada: Elle Fanning, Karl Glusman, Jena Malone, Bella Heathcote, Abbey Lee, Desmond Harrington, Keanu Reeves
Zdjęcia: Natasha Braier
Muzyka: Cliff Martinez