WPIS ZAWIERA SPOILERY.
Podtrzymuje całkowicie swoje stanowisko (z przedpremierowej recenzji) dotyczące serialu Stranger Things. To serial wybitny, traktujący widza z szacunkiem od początku do końca. Sama ekspozycja bohaterów to słowo klucz do całości i jednocześnie uwarunkowanie do nadania pewnej stylistyki. Właśnie w scenach otwierających, w domu Mike’a (Finn Wolfhard), twórcy serialu Matt Duffer i Ross Duffer (sygnujący swoje produkcje jako The Duffer Brothers) zapraszają nas do przygody. Ta scena to zarówno inspiracja, jak i wykładnia rozpoczynającej się historii. Czwórka przyjaciół rozgrywa kolejną przygodę w klasycznego RPG’a – Dungeons & Dragons (Lochy i Smoki) – z mistrzem gry, wciągającą narracją i kupą emocji, które (co ważne) osiągają najwyższy poziom wtedy, gdy rozgrywka jest prowadzona właśnie wśród przyjaciół. Ta scena to ukłon i wyznacznik obowiązującej w Stranger Things stylistyki. Będziemy mieli do czynienia z kinem science-fiction, kinem nowej przygody, a co najważniejsze z przyjaźnią, która na tym etapie rozwoju człowieka jest być może najsilniejsza. Szczera i prawdziwa do bólu.
To wspomniane zaproszenie do gry w Dungeons & Dragons w piwnicy Mike’a to również zaproszenie przez braci Duffers do interpretacji całości. W dalszej części serialu jest przecież przygoda i są drużyny, w tym przypadku trzy: nastoletni bohaterowie z tajemniczą dziewczynką, matka zaginionego Willa (Winona Ryder) i szeryf Jim Hopper (David Harbour) oraz para licealistów Nancy i Jonathan. Strukturalnie jest to przedstawione w ten sposób, że każda drużyna jest prowadzona równoległe. Zaś w finale muszą wspólnie (dosłownie i w przenośni) stawić czoła największemu złu w tym queście (przygodzie) – krwiożerczemu Demogorgonowi (książę ciemności z systemu D&D. Właśnie tak potwór został „ochrzczony” przez Dustina).
Kino sci-fi zmieszane z kinem nowej przygody to jedno. Rozgrywka na poziomie fabularnym z całym złem, które przybyło z krainy Cieni (ponownie D&D) istniejącej de facto równolegle do naszej, to drugie. Najważniejszy jest tu jednak fakt, że bracia Duffer osadzili ten przebogaty świat ściśle wiążąc go z licznymi elementami prozy Stephena Kinga. Aż dziw bierze, że akcja nie rozgrywa się w stanie Maine. Dziecięce przyjaźnie i sztama na całe życie to dość częsty prolog w powieściach mistrza grozy.
Od Kinga zapożyczono również (chociaż chętnie wskazałbym też innego pisarza – Deana Koontza) pomysł na paranormalne zjawiska (również współistniejące przy małoletnich bohaterach).
Odniesienia do horrorów dodały odpowiedniej atmosfery, niepokoju i czegoś nienazwanego, czego zawsze obawiałeś się jako dzieciak: potwora w szafie, pod łóżkiem lub co gorsza (jak w tym konkretnym przypadku) za ścianą.
Stranger Things to obecnie najlepszy serial dramatyczny, w którym zgrabnie zostały zmiksowane wszystkie popkulturowe naleciałości. To samo dobro dla kogoś, kto ciągle próbuje uciec od szarej rzeczywistości i rozgląda się za starymi przyjaciółmi. Ta nostalgia nie jest jednak nachalna. Ci, którzy tak uważają, próbują na siłę wyłapywać z kadrów kolejne artefakty i przekonywać resztę, że jest tego wszystkie za dużo. To nieprawda, to właśnie lata 80. Nie skupiaj się na odnotowywaniu kolejnych nawiązań, a ciesz się historią. Jeden widz zobaczy model Sokoła Millenium na podłodze, inny nie. One nie są podświetlane, po prostu istnieją w tym świecie. Tak samo, jak te trzy filmowe plakaty największych hitów z tamtego okresu (mam wrażenie, że dla braci Duffer w szczególności) – The Thing, Szczęki i Evil Dead. Tak moi drodzy, to się nazywa miłość do kina, młodości, jazdy na rowerze po zachodzie słońca i nocnej przygody.
Kocham ten serial.