This ain’t rights, punkowa kapela podróżuje swoim zdezelowanym busikiem przez Stany. Ściągają paliwo z cudzych samochodów, jadą bez planu i koncertują. No future – chciałoby się napisać. Grają wszędzie, bo potrzebują każdego grosza na przeżycie kolejnego dnia. Nie wybrzydzają i nie przebierając w ofertach decydują się na muzyczny secik w knajpie, gdzieś w lesie na obrzeżach miasta. Nie byle jaka to jednak knajpa, bo chociaż nie ma szyldu Titty Twisters (Od zmierzchu do świtu), to jest tu równie groźnie. I to już na dzień dobry, a nie po zachodzie słońca. Lokal to miejsce, gdzie bawią się w najlepsze skinheadzi, a właścicielem jest zatwardziały neonazista Darcy (Patrick Stewart). Wydaje się, że konflikt powinien dotyczyć już tylko różnic na poziomie przynależności do określonej subkultury, ale reżyser wie, że prawdziwe horrory leżą w zgoła innym miejscu.
Punole trafiają przypadkiem na zwłoki dziewczyny, a skinole próbują od teraz zatuszować zbrodnię. No zobaczcie jakie to proste i jednocześnie genialne! This ain’t rights barykaduje się w pokoju i od tego momentu dostajemy kilka zwrotów gatunkowych w postępującej naprzód fabule. Jest więc kino oparte na klaustrofobicznym klimacie z negocjacjami w tle. Do tego survival połączony ze zbudowanym na wykładni slasherowej widowiskiem, gdzie oddech łapiesz tylko, gdy leżysz na ziemi. Dla miłośników ostrzejszych potraw znalazło się co nieco gore.
Ciężar klimatu w najnowszym filmie (trzecim w dorobku) Jeremiego Saulniera był dla mnie co najmniej zatrważający. I to w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Ten typ specyficznego uczucia towarzyszył mi w ostatnich latach raptem kilkakrotnie. Oczywiście oglądam całą masę genialnych tytułów, ale moment, w którym oddychasz ciężko i robisz pauzę, żeby skoczyć po coś chłodnego do picia, to nieczęsta sytuacja podczas seansów. Pamiętam, że taką samą suchość w gardle miałem przy okazji Turysty (2014). Sam nastrój zaś przypominał mi bardzo to, co dało się wyczuć w Animal Kingdom (2010) Davida Michôda. Gęsto, mrocznie i niebezpiecznie.
Jeremy Saulnier wie bowiem, że najważniejsze jest, byś miał okazję poczuć dokładnie to samo, co bohaterowie. Dlatego odrzuca na bok wszelkie efekciarskie triki montażowe, drżącą kamerę, nieprzerwanie ciągnące się wrzaski i ujadanie. Nie ma też przytłaczającej muzyki, szalejącego operatora i ujęć spod różnych kątów. Wszystko jest tak surowe i tak prawdziwe jak tylko może być. I co ciekawe, jestem w stanie bardziej uwierzyć we wszystkie występujące tu zachowania bohaterów niż w każdym innym filmie.
Jestem przekonany, że malkontenci będą wytykać w Green Room zachowanie postaci. „Dlaczego nie strzeli?”, „Czy to takie trudne doskoczyć mu do gardła i wyszarpać życie?”. Tak, piekielnie trudno. Nie ma tutaj bohaterów ostatniej akcji, slow motion i strzelania seriami. Styl narracyjny i tempo jest podporządkowane brudnej i bolesnej aurze. Jako widz czułem się tutaj beznadziejnie przytłoczony feralnymi wydarzeniami. Tak bardzo, że prawie jak członkowie ekipy This ain’t rights siedziałem bez ruchu, żeby tylko nikogo nie wkurwić, bo być może jeszcze i mi się oberwie. Taka jest siła tego filmu. Nic tutaj nie zawiodło, począwszy od castingu, a kończąc na decyzji, by podkład muzyczny zepchnąć na dalszy plan (chociaż ciągle gdzieś tam słyszymy niepokojące dźwięki). Stewart jest świetny jako radykalny naziol, ale nie ustępuje mu na krok młodsza część ekipy z nieodżałowanym Antonem Yelchinem na czele. To mocny (miejscami wielki) niezależny film. Smutne, że nigdy nie zobaczymy go w kinach.
Czas trwania: 95 min
Gatunek: Dramat, Thriller, Horror
Reżyseria: Jeremy Saulnier
Scenariusz: Jeremy Saulnier
Obsada: Anton Yelchin, Joe Cole, Mark Webber, Patrick Stewart, Imogen Poots
Zdjęcia: Sean Porter
Muzyka: Brooke Blair, Will Blair