Lucio Fulci od pierwszych kadrów swojego Zombie flash eaters (znanych również jako Zombi 2) uderza w widza grozą poruszonego tematu. To powracający do świata żywych będą tu do końca odgrywać główną rolę! Do wybrzeża Nowego Jorku przypływa opuszczona łódź, która szybko zostaje zatrzymana przez straż przybrzeżną. Łódź jak się okazuje nie jest do końca opuszczona. Przebywający na niej zombie atakuje policjanta i widz może tym samym mieć wielką nadzieję, że zaraz nastąpi inwazja niczym ta w Nightmare City Umberto Lenziego.
Jednak Fulci postawił na stare, klasyczne, powolne zombie z Nocy żywych trupów (1968) George’a A. Romero. To rzeczywiście powolne, lecz żądne krwi i ludzkich wnętrzności istoty. Sama akcja zaś szybko przenosi się na wyspę, skąd kurs mogła obrać łódź z nietypowym pasażerem. Łajba należy bowiem do słynnego naukowca, który zaginął na Karaibach.
Śladami zombie, a przede wszystkim ojca podąża jego córka Anne Bowles (Tisa Farrow) oraz reporter Peter West (Ian McCulloch). I to właśnie na wyspę Fulci zaprasza swoich bohaterów, by zaraz po tym zatrzasnąć drzwi i rozpocząć krwawą gore-orgię. Dodam, że na wyspie usytuowany jest cmentarz konkwistadorów. Fulci dość szybko zawiązuje akcję i w mig domyślimy się jaki jest finałowy zamysł twórcy – zamknąć ocalałych bohaterów w jednym miejscu i napuszczać na nich hordy żywych trupów.
Owszem, europejskie zombie fabularnie nie zaskakują niczym, jednak Włosi musieli się spieszyć. Zapotrzebowanie najwyraźniej było, bo rok wcześniej George A. Romero święcił sukcesy ze swoim Świtem żywych trupów (znane we Włoszech jako Zombi), więc trzeba było kuć żelazo póki gorące. Wybór Lucio Fulciego (uznanego już twórcy) był posunięciem znakomitym. Tym bardziej, że Fulci w brutalnych widowiskach czuł się przecież wybornie. Jednak tutaj zagrało świetnie wiele rzeczy i nie wiem czy obraz nie straciłby wiele bez ponurej ścieżki dźwiękowej autorstwa Giorgio Tucciego i Fabio Frizzego. Posępna muzyka podczas pochodu zombie robi niezwykłe wrażenie. Kolejnym atutem jest charakteryzacja umarłych – bez kozery napiszę, że chyba najlepsza jaką dotychczas widziałem. Te zwisające strzępy mięsa, poorane zębem czasu głowy, robaki w oczodołach. Cały make-up zasługuje na najwyższe uznanie, a odpowiedzialny za wizerunek zombie Giannetto De Rossi dostał za swoją pracę nominację do Saturn Award (jednak to zdecydowanie za mało). Wszystkie momenty gore to prawdziwy majstersztyk, ale osobny akapit należy się za sceny, gdzie do głosu dochodziła kreatywność.
Scena z rekinem to ikoniczny fragment dla gatunkowego horroru. Z pewnością znaleźliby się tacy, którzy chcieliby postawić tę scenę obok tych wszystkich produkcji klasy Z, które wystrzeliwane są raz za razem z różnych stron świata. Nic z tego. Scena z rekinem u Lucio Fulciego to prawdziwa petarda. To spotkanie kaskadera i dobieranie się kłami do podbrzusza. Oczywiście Ramón Bravo, treser grający w tym momencie pierwsze skrzypce, miał wszystko z pewnością obcykane, ale.. ale JAK to wygląda. Kreakurwatywność – tak powinno się nazywać odznaczenie dla filmowców za takie sceny.
Na koniec łyżka dziegciu. Jak zawsze aktorzy we włoskich filmach, tak i tu są dobrani pierwszorzędnie… pod względem urody. Dziewczyny są piękne, młode. Chłopcy mniej piękni, ale z pewnością jurni. Nie idzie za tym talent. Niektóre zagrania i reakcje to cios poniżej pasa, gdy porównamy je do jakości całego filmidła. Już nie wspomnę o niektórych rozwiązaniach fabularnych, po których można się łapać za głowę, jeżeli chodzi o decyzje bohaterów (naprawdę przyszła im ochota na swawolne harce na leśnej ściółce, gdy w powietrzu wisiała apokalipsa?), czy o to jak wpadają prosto w szczęki zombie. Ktoś może napisać: „Jasne, taki jesteś mądry, to przeżyj taki mayhem na wyspie z zombie!”. Pożyjemy, zobaczymy 🙂
Summa summarum polecam pod każdym względem. Twórczy, wizjonerski wręcz, pewnie stojący na podium film z zombie w roli głównej.
Czas trwania: 91 min
Gatunek: Horror
Reżyseria: Lucio Fulci
Scenariusz: Elisa Briganti, Dardano Sacchetti
Obsada: Tisa Farrow, Ian McCulloch, Richard Johnson
Zdjęcia: Katsumi Yanagijima
Muzyka: Joe Hisaishi