W Stanach Zjednoczonych w Hillsboro nie wierzy się, że ludzie pochodzą od małpy. Jako społeczność zamknięta, głęboko wierząca w Boga (jednego, jedynego, słusznego), ze słowem bożym na ustach wyrażają przekonanie wszem i wobec, że stwórca zmajstrował świat w 168 godzin. Bez overtime’ów. Lecz zdarzył się na tej ziemi pełnej cnót jeden światły przypadek, nauczyciel, który postanowił szerzyć teorię ewolucji Darwina. Nijak to szło po myśli mieszkańców, którzy jeszcze nie zjedli wszystkich jabłek ze swojego sadu.
Ciężko mi odnieść się z należytą powagą do tematu. Z wielką powagą i szacunkiem odniósł się natomiast do sprawy reżyser, Stanley Kramer. Porwał się na historię opartą na faktach. Historię „małpiego procesu”, w którym starli się prawnicy wybitni. Otóż mieszkańcy Hillsboro za punkt honoru postawili sobie wyniesienie biednego nauczyciela na przysłowiowy szafot. Oczywiście szafotu by i tak nie uświadczył i w to akurat nikt nie wątpił (czyżby?). Jednak spędzenie stosownego czasu w lochu, akurat takiego, by przestudiować nauki Pańskie, krnąbrnemu belfrowi by się przydało. Na czele Hillsborowej inkwizycji stanął Harrison Brady (Fredric March), którego doniosłe przemówienia obrosły już w okolicy w legendy. Po przeciwnej stronie wystąpił twardo stąpający po ziemi słynny Henry Drummond (Spencer Tracy), który ze swoim ciętym, nie pozbawionym ironicznego (chociaż taktowanego, bo widz od razu wie, że Drummond mógłby dowalić do pieca) tonu stylem wypowiedzi, będzie chciał uchronić chłopaka przed zacietrzewionym tłumem. Zacietrzewionym jednak do czasu. Profesjonalizm Drummonda, wiedza i przede wszystkim spokój udziela się wszystkim. Zarówno tym zebranym na sali sądowej, jak i poza nią. Tylko wielebny Jeremiah Brown i Brady wydają się być ostatnimi bastionami na tym boskim przyczółku.
Przełożenie na język filmowy sądowej sprawy dotyczącej de facto odpowiedzi na pytanie: „Czy człowiek pochodzi od małpy?” było rzeczą niebywale trudną. Dlaczego? Otóż scenariusz w rękach takiej osoby jak ja, mógłby w mig obrócić się w jedno wielkie ujadanie na mieszkańców Hillsboro. Tak. Nie ma ze mną rozmowy na temat prokuratorskich oskarżeń. I na tym może poprzestanę. Co innego Kramer. W swoim kameralnym dramacie sądowym przedstawił wciągającą i trzymającą w napięciu batalię na słowa i argumenty. Spokojny ton i mądrość doświadczonych prawników (i co za tym idzie amerykański system prawny) robią wrażenie. Kramer wykazał się jednocześnie niebywałym taktem i swoim filmem wyzwolił we mnie nutkę zrozumienia dla ludzi tak zaciekle broniących historii Adama, Ewy, Kaina i Abla oraz żony Kaina, która nie wiadomo do końca skąd się wzięła…
Jednak ta społeczność z wykształconym przecież Bradym na czele od początku staje w pozycji obronnej. W kilku scenach już na samym początku mieszkańcy i sam oskarżyciel zaczynają od słów: „Jesteśmy prostymi ludźmi”. Tak jakby to zwalniało od potrzeby szukania, zastanawiania się.
To nie jest tak, że film stoi gdzieś po środku. Prawda jest tylko jedna, bo przecież wszyscy chodziliście do szkoły? Małpi proces odbył się, a zwycięstwo oskarżyciela, chodź pyrrusowe jasno dało odpowiedź co na ten temat myślał sędzia. Chciał po prostu wyjść obronną ręką i jednocześnie nie zaszkodzić oskarżonemu. Owszem, podchodzi to pod konformizm, ale sprawa była tak delikatna, że jak nic pasuje tutaj przysłowie: wilk syty i owca cała.
Wydawać by się mogło, że taki film pod względem realizacji nie powinien niczym zaskoczyć (dramat sądowy to przecież jedna sala i krążący po niej prawnicy). Tak jednak nie jest. Świetnie prowadzona kamera (najazdy), zbliżenia twarzy podczas wymiany zdań i w końcu upał, który spełnia tutaj rolę bardzo ważną (już z czysto filmowej strony). Upał dodaje napięcia. Upał podkręca tempo. Jest niczym pełne dramaturgi tło okalające cały seans.
Kto sieje wiatr, zbiera burzę. Polecam
Czas trwania: 128 min
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Stanley Kramer
Scenariusz: Nedrick Youn, Harold Jacob Smith, Jerome Lawrenc (sztuka), Robert E. Lee (sztuka)
Obsada: Spencer Tracy, Fredric March, Gene Kelly
Zdjęcia: Ernest Laszlo
Muzyka: Ernest Gold