„Koszmary nie istnieją, dopóki ich sami nie wymyślimy” – mówi jeden z członków ekipy ratunkowej wysłanej na planetę Morganthus. Podług tych słów można ułożyć całą charakterystykę fabuły. Nie jest ona bowiem wielce skomplikowana. Z drugiej strony horror science-fiction nie jest również za często eksploatowany przez filmowców, więc spragniony widz nie zawraca sobie głowy tym, czy historia jest, czy nie jest skomplikowana.
Tak więc ekipa ratownicza ma sprawdzić co się stało ze statkiem, z którym stracono łączność, a który na pewno wylądował na tajemniczej planecie. Po pierwszych minutach eksploracji odnajdują liczne ludzkie szczątki, a co najważniejsze ogromną, monumentalną piramidę.
B – klasowa Galaktyka Grozy kusi już plakatem, by później na przemian zachwycić i zażenować. Do zachwytów z pewnością zaliczyć można scenografię. Trochę tu Hansa Rudolfa Gigera i jego koszmarów z Obcego Ridleya Scotta. Fajnie przypasowała muzyka Barry’ego Schradera, która potrafi przyprawić o ciarki. Ostre, elektroniczne dźwięki wpasowały się idealnie w klimat grozy. Szkoda, że dla Shradera Galaktyka Grozy była jednorazową przygodą z kinem. Schrader poświęcił się tworzeniu autorskich kompozycji i do dzisiaj wydaje płyty z muzyką elektroniczną.
Niestety tam, gdzie twórcy powinni zasiać emocje, które winny przenieść się na widza, została poniesiona klęska dotkliwa. Pomimo że na planszach tytułowych widzimy nazwiska znane i lubiane miłośnikom horroru (Robert Englund, Sid Haig), nic więcej za tym nie idzie. Słyszymy ciągle jak tu jest strasznie, i że mają dość. Przeszarżowane grymasy, popłoch w oczach tam, gdzie go być nie powinno i przyprawiające o ból głowy historie z przeszłości wypowiadane tonem godnym przemówień na Placu Czerwonym. Postaci włóczą się ciągle po korytarzach piramidy i, co gorsze, kilkukrotnie wracają na pokład statku, by potem ponownie udać się w stronę swoich koszmarów.
Akcja zawiązuje się w miarę szybko, a ponieważ członków załogi jest sporo, scenarzyści mieli ręce pełne roboty, by sukcesywnie ich wykańczać. Do głosu dochodzą robale, wielkie dżdżownice, macki. Najgorsze jednak przed nimi, gdyż do tego wszystkiego dochodzą ich własne lęki potrafiące się w starożytnej piramidzie wizualizować. Śmierć w Galaktyce Grozy następuje więc brutalnie i niekoniecznie szybko. Na pochwałę zasługuje kilka oryginalnych scen, w tym jedna „kultowa”, czyli scena gwałtu. Niestety całe zachowanie ludzi w tak upiornym miejscu jest co najmniej osobliwe. Rozmowy jak na przystanku autobusowym, czy sam styl przeszukiwania wrogiego obszaru (nie trzeba być taktycznym orłem, by wiedzieć, że wskakiwanie do pomieszczenia gdzie może być potwór i przymierzanie się do rzucania kryształowymi gwiazdkami jest… głupie). Zresztą motyw na przedstawienie wojownika Quuhoda (Sis Haig) i postawienie go na pozycji „legendy” z tymi jego gwiazdkami było kuriozalnym zabiegiem.
Tytuł i tak wygrywa w kwestii najważniejszej. Atmosfera strachu, zamglone pomieszczenia i ogólna oprawa audiowizualna sprawiają, że warto sięgnąć po tytuł. Tym bardziej, że sam w sobie stanowił preludiom (w zamyśle) dla Obcego: Decydujące Starcie Jamesa Camerona. Cameron podpatrzył w Galaktyce co nieco będąc designerem kilku elementów do filmu.
Polecam.
Czas trwania: 81 min
Gatunek: Horror, Sci-Fi
Reżyseria: Bruce D. Clark
Scenariusz: Marc Siegler, Bruce D. Clark, William Stout
Obsada: William Stout, Erin Moran, Robert Englund, Sid Haig
Zdjęcia: Jacques Haitkin, Austin McKinney
Muzyka: Barry Schrader