Aleja potępionych wyreżyserowana przez Jacka Smighta i powiązana luźno z powieścią Rogera Zelaznego nie wzbudziła zachwytu tego ostatniego. To akurat nijak musi się mieć do jakości filmu. Powieściopisarze rzadko kiedy aprobują to, co później widzą na ekranie. I nie ma w tym nic dziwnego. W końcu nie można być zbyt łaskawym dla czegoś, co przecież powinno być gorsze (według pisarza) od tego co napisał. Po tym jak radioaktywne opady pokryły większą część planety, tylko garstka niedobitków mogła liczyć na szczęście. O ile wcześniej ukryli się w odpowiednio do tego przystosowanych schronach przeciwatomowych.
Tak właśnie zapoznajemy się z czwórką bohaterów. Ponieważ Aleja potępionych to post apokaliptyczne kino drogi, wspomniana czwórka musi odpowiednio różnić się charakterologicznie, aby animozje między nimi dodały odpowiedniego kolorytu dla opowieści.
Tak więc jest ich czterech: niepokorny śmiałek, zdyscyplinowany żołnierz, małomówny malkontent i zatrwożony biurokrata (też żołnierz). Ponieważ wskutek pechowego incydentu muszą opuścić swój ostatni bezpieczny przyczółek, decydują się przemierzyć pustynię w specjalnym pojeździe (Landmaster) w kierunku ostatniego sygnału pomocy.
To nie jest zły film i ma wiele rzeczy, które powinny się Wam spodobać. Twórcy niestety nie przewidzieli, że wklejane na taśmę filmową zmutowane skorpiony (sporych rozmiarów) mogą po latach wyglądać śmiesznie. Znacznie lepszym rozwiązaniem byłoby wymodelowanie, nawet kosztem zwiększenia budżetu. Tym bardziej, że studio pokładało wielkie nadzieje w Alei potępionych. Niechybnie miał to być skrojony na ówczesne czasy blockbuster. O niebo lepiej wypadają wszystkie sceny eksplorowania przez bohaterów opuszczonych miejscówek i rękę dam sobie uciąć, że w kilku scenach były te same dekoracje co w Ostatnim wojowniku (1975) z Yulem Brynnerem. Skądinąd oba tytuły są co nieco podobne do siebie w użytej estetyce. Aleja potępionych wygrywa podejściem do tematu postapo, czyli jeździmy i szukamy, a nie siedzimy i patrzymy.
Dobrze wypada moment spotkania z napromieniowanymi lokalsami i cała sekwencja z pancernymi karaluchami. W tym momencie można mieć żal do twórców o występujące poprzednio skorpiony. Skoro tak fajnie im wyszedł fragment z insektami, to czemu nie poszli tym tropem i nie skupili się na efektach praktycznych dla innych drapieżników? Być może byłby to zabieg pracochłonny, ale skoro kolorowanie nieba na taśmie pod „radioaktywne” barwy zajęło im 10 miesięcy (na informację naprowadził LFP), to mogli też podłubać przy robalach.
Całość, pomimo tych fragmentów, które po prostu nie przeżyły próby czasy, ogląda się przyjemnie. Głównie ze względu na wartką akcję i sprawnego Landmastera. Jest nieźle.
Czas trwania: 91 min
Gatunek: Sci-Fi
Reżyseria: Jack Smight
Scenariusz: Roger Zelazny(powieść), Alan Sharp, Lukas Heller
Obsada: Jan-Michael Vincent, George Peppard, Dominique Sanda, Paul Winfield
Zdjęcia: Harry Stradling Jr.
Muzyka: Jerry Goldsmith