High-Rise (2016)

"Hig-Rise" (2016), reż. Ben WhetleyBen Wheatley udowodnił po raz kolejny, że jest twórcą bezkompromisowym. W swoim najnowszym filmie High-Rise nakręconym według powieści Wieżowiec Jamesa Ballarda pokazał, że rzeczywiście można go nazwać reżyserem kina autorskiego. Historia jest bardzo prosta i zważywszy na fakt, iż opowiada o upadku społeczeństwa można pokusić się o stwierdzenie, że High-Rise przerósł swoją formą treść, którą oferuje. W tym przypadku nie jest to jednak wg. mnie ujma dla tytułu. Żeby pokazać całą dekadencję i walkę klasową, o ironio, rozgrywającą się wśród ludzi zamożnych, trzeba posiłkować się art-housowymi zagraniami.

Chociaż już na początku poznajemy dr Roberta Lainga (Tom Hiddleston) jako głównego bohatera, szybko zostaje on zepchnięty do roli podrzędnej. Do wieżowca przeprowadził się, by odnaleźć spokój. Wyraźnie nie mogąc podnieść się do końca po śmierci siostry (to duża zmiana w odniesieniu do pierwowzoru literackiego) szuka ukojenia w grubym betonie i stali, który (ma na to nadzieje) ukryje wszystkie jego uczucia i lęki. Ukryje przed światem zewnętrznym, lecz nie przed tym, co będzie rozgrywać się wewnątrz „monolitu”. Laing jest „szary” i wprowadza się na środkowe piętro, tym samym jako bohater zostaje postawiony pomiędzy przyszłymi stronami konfliktu. „Zostawcie go, on zna swoje miejsce” – powie jeden z jego przyszłych oprawców. I rzeczywiście może to stanowić ciekawy koncept do konkluzji, że „szarość” zawsze przetrwa.

"Hig-Rise" (2016), reż. Ben Whetley

Założenie jest takie, że z biegiem czasu zaczynają narastać konflikty pomiędzy mieszkańcami niższych i wyższych kondygnacji, aż do penthousu na ostatnim 40-stym piętrze zamieszkiwanym przez „architekta”, ojca tego projektu – Anthony’ego Royala (Jeremy Irons). Silnym głosem chcącym „obalić” panoszącą się degrengoladę establishmentu z górnych pięter jest Richard Wilder (Luke Evans) – krzepki dokumentalista z żoną w ostatnim trymestrze. Ktoś udusił psa pod wodą. Ktoś napastował dziewczynę. Ktoś popełnił samobójstwo skacząc prosto na zaparkowany samochód. Fali przemocy nikt nie jest już w stanie zatrzymać. Służby municypalnych tylko machną po raz kolejny ręką na to, co dzieje się w sąsiedztwie.

"Hig-Rise" (2016), reż. Ben Whetley

To co tak irytowało mnie w powieści, zupełnie mi nie przeszkadzało w filmie. Otóż u Ballarda, być może przez grafomańskie próby wbijania mi do głowy, że jet źle, źle i będzie coraz gorzej (przy pomocy kolejnych synonimów), nie mogłem się skupić na prawdziwej istocie historii. Wheatley wyciągnął to co najważniejsze z prozy i przy pomocy pięknych zdjęć Lauriego Rose’a (stały współpracownik Wheatley’a, chociażby przy petardzie Kill List) zestawił obrazy świadczące o kolejnych etapach zezwierzęcenia rodzaju ludzkiego. W pewnym momencie nie chodziło już o konflikt, a o apatię rozkładającej się cywilizacji. Dlatego właśnie High-Rise jest dla mnie opisem erozji społeczeństwa z finałem w realiach post-apokaliptycznych.

"Hig-Rise" (2016), reż. Ben Whetley

Co interesujące, to człowiek u Wheatleya, niczym karaluch, próbuje przetrwać i dostosować się do form panujących wokół niego. Po pierwszych bestialskich podrygach (pasujących raczej do wizji Millera i jego grasujących band z Mad Max’a 2) przychodzi coś w rodzaju katharsis. Człowiek ponownie dostaje szansę, jednak sytuacja wygląda już zgoła inaczej. I nie chodzi tu tylko o aspekt wizualny, gdzie wszystko zostało podporządkowane dekompozycji: mężczyzna już nie jest wojownikiem, zło się wyzuło swoich chorych pragnień i pozostały zgliszcza, na których zpanował spokój. Przyszedł czas na nową wachtę. Nie ma już tego napięcia, jakie towarzyszyło próbie wpasowania się przez Lainga do wieżowca. Nawet Clint Mansell ze swoją muzyką spuszcza w pewnym momencie z tonu i tam, gdzie przebijały nuty pełne industrialnej grozy (przysiągłbym, że słyszałem te pełne wrzenia momenty ze ścieżki dźwiękowej do Ataku na posterunek Carpentera), słyszymy pod koniec już tylko instrumentalne otępienie.

"Hig-Rise" (2016), reż. Ben Whetley

Jeżeli nie nastawicie się na odpowiedni odbiór High-Rise, możecie poczuć rozczarowanie. Rzeczywiście byłem świadkiem, jak salę opuściła być może zażenowana seansem para. Słysząc na pozór nie mający sensu bełkot płynący z ekranu i co rusz zmieniającą się stylizację z kadrów Royala (syf i rozpad naprzemiennie ze sterylnymi ujęciami) można poczuć zmęczenie. Tym bardziej, że przekaz jest za rogiem, a nie wystawiony na pierwszy plan. A gdy zajrzymy jeszcze głębiej zobaczymy, że ta cała obojętność (jak na samobójstwo Munro’a) jest odzwierciedleniem indyferencji możnych tego świata. Niech umierają, ważne, że gardłem spływa schłodzony szampan.

Polecam.

Za seans dziękuję sieci kin.

Cinema City

 

7/10 - dobry

Czas trwania: 119 min
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Ben Wheatley
Scenariusz: J.G. Ballard (powieść), Amy Jump
Obsada: Tom Hiddleston, Jeremy Irons, Sienna Miller, Luke Evans, Elisabeth Moss
Zdjęcia: Laurie Rose
Muzyka: Clint Mansell