O Cloverfield 10 lane (2016) wiedziałem bardzo mało. Mogłem mieć podejrzenia związane z tytułem nawiązującym do jednego z moich ulubionych monster-movie – Cloverfield. Film debiutującego reżysera Dana Trachtenberga nie jest sequelem, nie jest również prequelem. To osobna historia będąca pełnokrwistą odtrutką na wszystkie miałkie opowieści, którymi raczą nas obecnie w kinach. Ok, miałkie opowieści są czasem potrzebne, ale gdy zestawi się je z tak oryginalnym scenariuszem, to… szczęka opada.
Wyobraź sobie, że prowadzisz samochód, tak jak Michelle (Mary Elizabeth Winstead). Jest zdenerwowana. Zerwała nagle długotrwały związek i chce po prostu uciec z miasta. Na stacji benzynowej zauważa, że ktoś ją obserwuje z zaparkowanego pickupa. Michelle jedzie jednak dalej. Prowadzony przez nią samochód zostaje mocno uderzony przez inny. Budzi się skuta kajdankami, a osoba, która otwiera drzwi jej celi twierdzi, że ma ogromne szczęście i w zasadzie może jej dziękować za ocalenie życia…
Cloverfield 10 lane to najlepsza kinowa niespodzianka od czasu It Follows. Realizacyjnie film podzielono na dwie części. Dostajemy trzymający w napięciu thriller, gdzie suspens trwa od początku do końca. Bohaterka nie ufa niczemu i nikomu (widz również). I słusznie. Twórcy nie idą na łatwiznę. A co jeżeli to wszystko jest jednak fikcją, a pokój jest trochę większym od tego z The Room? Bardzo długo pozostaniesz w niepewności. I to w tej najlepszej Hitchcockowskiej niepewności.
Cudowne jest to, że tytuł formalnie nawiązuje do dwóch rzeczy: sci-fi z lat 50. i strachu Amerykanów z czasów zimnej wojny. Uwielbiam ten film za wiele rzeczy. Za odwagę twórców, którzy skleili tak soczystą hybrydę. Za niewyparzoną gębę Emmetta (John Gallagher Jr.). Za scenę, gdy bohaterowie grają w kalambury (napięcie jest tam porównywalne do momentu, gdy sierżant William James rozbraja bombę w The Hurt Locker). W końcu za finał. „No bez jaj” – mówi Michelle w ostatnich epizodach. I są to zarazem najpiękniejsze narodziny heroiny, która zamyka w szufladzie thriller i koktajlem Mołotowa rozpieprza tak precyzyjnie utkaną intrygę. Moment, gdy wybiera swoją drogę to prawie wykrzyczane: „Zobaczycie skurwysyny czego się nauczyłam”. Gdy zaczyna się już ten konkretny rozpierdol, buzia nie chce się Tobie zamknąć z radości, bo już wiesz komu masz kibicować. Znacie ten moment, gdy próbujesz w jakiś magiczny sposób połączyć się z bohaterem i krzyknąć: „Uda Ci się!”.
Przez cały czas twórcy doskonale utrzymali temperaturę wrzenia. Czasem zdarza się nawet, że rondelek wesoło podskakuje parząc bohaterów, którzy próbują zbliżyć się do rozwikłania tajemnicy. Szef kuchni, w tym przypadku Howard, spełnił się w tej roli idealnie. Piszę to z pełnym przekonaniem. Ta rola… Ta rola w stylizowanym w pewnym momencie na B-klasową rozpierduchę nadaje się na nominację do Oscara. John Goodman przeraża, wzrusza. Przez chwilę daje nadzieję i masz przekonanie, że tylko z nim może się udać, aby po chwili odtrącić go na bok widząc w nim tylko zło. Pięknie zagrane. Nie napiszę, jak Cloverfield 10 lane ma się do Cloverfield. Napiszę tylko, że jeżeli kochacie niepokój na ekranie i uwielbiacie ciszę przed burzą, to jesteście kupieni.
Rewelacja.
Czas trwania: 103 min
Gatunek: Sci-Fi, Dramat, Thriller
Reżyseria: Dan Trachtenberg
Scenariusz: Josh Campbell, Matthew Stuecken, Damien Chazelle
Obsada: John Goodman, Mary Elizabeth Winstead, John Gallagher Jr.
Zdjęcia: Jeff Cutter
Muzyka: Bear McCrear