Mały Budda absolutnie odstaje tematycznie od reszty filmografii Bertolucciego. Wydaje się nawet, że Bertolucci kończąc tym tytułem swoją trylogię orientalną (po Pod osłoną nieba i Ostatnim cesarzu) chciał osiągnąć w kinie coś więcej. Po seansie miałem bowiem wrażenie, że fabuła była tu tylko tłem. Chodziło przede wszystkim o przedstawienie zachodniemu widzowi kultury i zasad na jakich oparta jest wiara buddyjska.
Cała linia fabularna jest więc pretekstem do pokazania drogi jaką przeszedł Siddhartha (Keanu Reeves) i na jej przykładzie twórca przedstawił założenia filozofii indyjskiej. Wspomnianym tłem jest opowieść o mnichach, którzy szukają reinkarnacji ich zmarłego nauczyciela Lamy Dorje. Trop prowadzi do Seattle, Kathmandu i Indii. Trójka dzieci zdaje się być kolejnym wcieleniem Lamy. I to właśnie w Seattle wraz z małym Jessem Conradem poznajemy historię indyjskich wierzeń, by w finale spotkać się z resztą kandydatów i przejść próbę identyfikacji.
Nie wiem, czy taki był główny zamysł Bertolucciego, ale film zupełnie odszedł od głównej koncepcji twórczej reżysera. Nie było zatem kolejnej próby wejścia w głąb ludzkiego umysłu. Reżyser z reguły na pierwszy plan wystawia bohatera i jego bolączki. Cała historia Siddharhty jest tak metafizyczna (chociaż przedstawiona z wielkim szacunkiem), że odbiera się to jako mit i legendę. Oczywiście nie ma tutaj żadnego narzucania wiary. Mnisi wcale nie obstają twardo przy swoim. Oni tylko nauczają i tłumaczą. Ojciec Jasona (Chris Isaak) mówi, że nie wierzy w reinkarnację. Mnich odpowiada: „Oczywiście”, po czym tłumaczy, dlaczego on wierzy. Świetna scena.
Bertolucci razem z operatorem Vittorio Storraro idealnie pokazali założenie filmu, jakoby świat zachodu zapomniał w swoim pędzie do rozwoju technicznego o czymś ważnym. Storraro wykorzystał szereg zabiegów i pokazał Stany Zjednoczone jako kraj zimny, zatopiony w stalowych barwach, zaś Bhutan, Kathmandu opływają feerią barw. Wszystko aż huczy od kolorów. Co ciekawe, czasami następuje zderzenie zimnego koloru z mocnymi barwami (mnisi wchodzący do mieszkania Conradów).
Przez cały seans walczyłem ze sobą, by w miarę obiektywnie odnieść się do występu Keanu Reevesa. Mój stosunek do niego być może przedstawiłem już na łamach bloga. Lubię go bardzo, ale tutaj… Moim zdaniem projekt okazał się zbyt ambitny dla Reevesa. Ciągle modulował głos, by ten brzmiał jak najspokojniej i przez to brzmiał jakby był po jakimś wylewie. Do tego jego wygląd… Rozumiem, że cała postać była wynikiem kompromisu. Amerykański aktor o śniadej cerze władający perfekt angielskim w międzynarodowej produkcji – takie było założenie. Z dwojga złego może i lepiej, że padło na Reevesa… Bertolucci miał w planach angaż Marlona Brando do tej roli, a w 1993 roku Brando to już nie był ten sam Brando.
Mały Budda to film ważny, choć żałuję, że nie został postawiony większy nacisk na dylemat rodziców „co by było, gdyby Jessy chciał porzucić zachód i pozostać w klasztorze”. No, ale z drugiej strony natura buddyzmu jest ze wszech miar łagodna i takie rozważania byłyby nie na miejscu. Swoją drogą będąc baaardzo daleko od rozważań teologicznych muszę przyznać jedno – gdyby odrzucić wszystkie inne religie i pozostawić tylko buddystów świat rzeczywiście byłby łagodniejszy…
Film obejrzałem w ramach wyzwania „Oglądamy filmy wyreżyserowane przez Bernardo Bertolucciego”.
Czas trwania: 141 minGatunek: Dramat
Reżyseria: Bernardo Bertolucci
Scenariusz: Rudy Wurlitzer, Mark Peploe, Bernardo Bertolucci
Obsada: Keanu Reeves, Chris Isaak, Bridget Fonda
Zdjęcia: Vittorio Storaro
Muzyka: Ryuichi Sakamoto