Postapokaliptyczna wizja w hippisowskim stylu nie mogła się udać. Zniszczona ziemia, utracona nadzieja i opalone postacie w lnianych, kolorowych strojach? To wyglądało jak Hair (1967) w postnuklearnym środowisku, tylko bez piosenek i tańca.
Robert Clouse, reżyser Wejścia smoka (1973) i wielu innych kopanych szlagierów (m.in. Gra śmierci z 1978 roku), wymyślił sobie, że wie z czym postapokalipsę się je. Założenie było dobre, jednak wykonanie od początku do końca mierne (z jednym wyjątkiem).
Świat umiera, kończy się pożywienie, a w obozie pod wodzą Barona (Max von Sydow) dzieje się coraz gorzej. Swoista komuna, która w ogóle nie pasuje do tego co nastąpiło, próbuje jakoś wiązać koniec z końcem. Mają dostęp do wody. Mają zdolnego ogrodnika, który próbuje wykrzesać coś z obumarłej gleby. Nie mają pojęcia o walce, a tuż nieopodal krąży wataha wilków. Nomadzi ze złym hersztem żądnym krwi (William Smith – niezły kozak i sportsmen w kilku siłowych dyscyplinach w latach 70-tych) krążą wokół bram i powoli kończy im się cierpliwość. Przecież woda i kobiety są na wyciągnięcie ich zbrojnego ramienia!
I pojawia się On, Carson (Yul Brynner). Wojownik. Z dumą prezentuje się w mocnym popołudniowym słońcu. Baron postanawia zwerbować tajemniczego mężczyznę i od tej pory Carson towarzyszy grupie do finału opowieści. Samo pojawienie się postaci wojownika daje widzowi sygnał, że rozpocznie się coś tajemniczego. Dlaczego tam stoi? Na pewno ma jakiś ważniejszy plan, niż po prostu pomoc rolnikom – pacyfistom. Przecież nie może być aż tak prosto. Jest. Carson po prostu się przyłącza i służy dobrą radą. Chociaż na początku był zaszufladkowany przeze mnie jako ktoś dziki, pierwotny, kto będzie się uczył człowieczeństwa, to niestety okazał się całkowicie zwyczajnym człowiekiem. Ponadto od razu daje się poznać jako wojownik Trzeba przyznać, że realizacja i choreografia walk pozostawia wiele do życzenia. Wygląda to raczej jak ustawiane teatralne bójki.
Cała opowieść jest bardzo naiwna, bo w żaden sposób nie można uwierzyć, że w zurbanizowanym terenie (chociaż niektóre sceny są kręcone na „studyjnych” ulicach) jest tylko jedna droga do bazy Barona. Pomimo że Yul Brynner za dużo nie musi robić, by wypaść charyzmatycznie, to scenarzyści starali się jak mogli, aby było zupełnie odwrotne. Postać już na etapie scenariusza powinna być napisana inaczej. Powinna być tajemnicza, małomówna, wychodzić z cienia tylko w razie potrzeby, a nie… rozsiadać się w fotelu i gaworzyć z Baronem pykając cygara.
Jednak na tle miernej całości finałowy pojedynek, a w szczególności jedno rozwiązanie prosto ze 127 godzin (2011), podwyższa ocenę. Pomysł na film z pewnością był. Postapo w dogorywającej metropolii zawsze brzmi w kontekście seansu filmowego dobrze. Jednak… Robert Clouse rzucił się na temat nie mając w tym spektrum żadnego doświadczenia. i wyszło szydło z worka.
Czas trwania: 94 min
Gatunek: Sci-Fi
Reżyseria: Robert Clouse
Scenariusz: Robert Clouse
Obsada: Yul Brynner, Max von Sydow, William Smith
Zdjęcia: Gerald Hirschfeld
Muzyka: Gil Melle