Urodzony 18 I,
Wojciech Smarzowski
Operator, scenarzysta i reżyser. W zasadzie mogę szczerze napisać, że uzyskał status twórcy, na którego filmy się czeka. Na szczęście również, według jakiegoś ustalonego przez siebie planu, filmy kręci w miarę systematycznie. Nie ma więc długich przerw w okresie twórczym. Ba! Wydaje się być w tym spektrum pracoholikiem. Pomiędzy świetną Różą, a równie świetną Drogówką jest tylko rok przerwy. Na etapie produkcyjnym dni urlopowych zapewne pan Wojciech nie miał.
Filmy Smarzowskiego są charakterystyczne. Coraz częściej pojawia się zarzut, że są charakterystyczne do bólu. Jeżeli bowiem na ekranie pojawia się odpowiednio skomasowany obraz patologii, nizin społecznych (pomimo różnej fabuły zahaczają czasami o wyżyny), uzależnień, kurewstwa i ogólnie wydźwięk kolejnych obrazków nie jest sympatyczny, to jest całkiem prawdopodobne, że oglądacie film Wojciecha Smarzowskiego. To nie jest złe, jeżeli twórca jest rozpoznawalny. Wprawdzie z czasem, gdy brnie już wąską ścieżką wyścieloną podobną estetyką i każda kolejna rzecz przypomina poprzednią, coś się zaczyna psuć. Nie proszę o diametralną zmianę w kreowaniu świata, lecz jedynie o małą rewolucję. Może jakiś bohater pozytywny? Oczywiście każdy jest grzesznikiem, jednak u Smarzowskiego bohaterowie krztuszą się tymi grzechami aż do wymiotów. Poniżej pełna lista obejrzanych filmów wraz z subiektywnymi ocenami. Zachęcam do ułożenia własnego zestawienia w komentarzach.
MIEJSCE 7
Małżowina (1998). Małżowina była… egzotyczna, a jednocześnie bardzo odkrywcza. Pamiętam, że krążyła w jakimś dziwnym obiegu. To znaczy leciała normalnie w telewizji (bo de facto była to produkcja telewizyjna), a jednak ktoś ją nagrał na VHS i znalazła dom w niejednym osiedlowym odtwarzaczu. Małżowina to mroczny wiersz włożony w usta głównego bohatera – M (Marcin Świetlicki). M chciałby coś stworzyć, napisać. Chce pracować. Pracować nie może. Trochę jak Barton Fink wynajduje problemy, które podobno mu przeszkadzają i wyolbrzymia je do problemów krzątających się w przeraźliwym zamęcie w jego głowie. Jest coraz głośniej i coraz trudniej jest pracować. No i na to wszystko dochodzą goście, którzy ciągle przeszkadzają, z panem Maleńczukiem na czele. Co tam przeszkadzają! Dobrze, że przeszkadzają, przynajmniej pisać nie muszę. Małżowina to rozmowy o pisarskich inspiracjach, o twórcach, o artystycznych potrzebach. Wszystko w jeszcze raczkującym stylu Smarzowskiego, a jednak już wtedy wyraźnie odcinającym się od reszty obrazów jego kolegów reżyserów. 6/10
MIEJSCE 6
Drogówka (2013). To było mocne pierdolnięcie i jazda na rozpieprzonym rollercoasterze. Wagonik co rusz to wypadał z trasy, ale Smarzowski uparcie wciągał go na tory, wrzeszczał „Akcja” i jechaliśmy dalej. Tak to wyglądało pod względem realizacyjnym. Jeżeli chodzi o fabułę to było troszkę inaczej niż zwykle. Jasne, że była patologia, kurewstwo i zło za plecami każdego bohatera. Tutaj jednak udało się ciekawie połączyć kryminał policyjny z całym „uniwersum” Smarzowskiego. Sierżant sztabowy Ryszard Król (Bartłomiej Topa) i kumple policjanci z wydziału dobrze się bawią, biorą łapówki, chleją, dupczą i wciągają. Do czasu, aż jeden z nich ginie i otwierają się drzwi piekieł. Okazuje się, że sprawa zatacza coraz szersze kręgi i do kręgu zła wchodzą coraz ważniejsze persony. 7/10
MIEJSCE 5
Wesele (2004). To właśnie Wesele wyraźnie pokazało jaki chce być Wojciech Smarzowski. Otóż w kolejnych etapach swojej kariery (zaczynając od Wesela) będzie okładał wszystkie polskie przywary po mordzie tak długo, aż zrozumiemy, że przy niektórych naszych zachowaniach warto odpuścić. W Weselu dostaje się wszystkim, którzy byli na tym filmowym weselu (a nie ukrywajmy… na weselu przywar wychodzi bez liku). No i Smarzowski bierze każdego z osobna. Stawia w świetle reflektorów, wytłuszcza grzechy, wyśmiewa, piętnuje i kopniakiem posyła na koniec kolejki. Trzeba napisać, że to proces wielokrotny. A materiał ma rzeczywiście pan Wojciech dobry. Bogaty Wiesław Wojnar (Marian Dziędziel) chce wyprawić córce zacne wesele. Zacne wesele to mało powiedziane. Ma być po prostu z przytupem. I było. 8/10
MIEJSCE 4
Pod Mocnym Aniołem (2014). Bardzo lubię prozę Jerzego Pilcha i bardzo podobała mi się autorska próba przeniesienia powieści na duży ekran. Cenię Smarzowskiego za to, że w tym przypadku puścił wodzę reżyserskiej fantazji i pogalopował w dół ciernistym zboczem biorąc pod pachę menelski alkoholowy chaos. Historia Jerzego (Robert Więckiewicz), który próbuje wydostać się z alkoholowe
j kadzi. Gdy cudem udaje mu się dobić do brzegu, wchodzi na trampolinę i po raz kolejny wskakuje w wódczaną breję. I po raz kolejny. I po raz kolejny. I po raz kolejny. Alkoholik do końca życia jest alkoholikiem.
Recenzja tutaj. 8/10
MIEJSCE 3
Róża (2011). Wojna, a raczej jej następstwa. Róża to prawie postapo i próba budowania czegoś, czegokolwiek na wojennych zgliszczach. Jeżeli chodzi o wydźwięk wśród pozostałych obrazów Smarzowskiego, to Róża wypada na tym tle zdecydowanie jako najbardziej pesymistyczna wizja reżysera. Tu nie ma nic śmiesznego. Dodatkowo sposób przedstawienia wojennego piekła ze scen otwierających pozwala widzowi wysnuć twierdzenie, że w Wołyniu przelewek nie będzie. W Róży poznajemy oficera AK Tadeusza (Marcin Dorociński) oraz Różę (Agata Kulesza). Oboje ciężko doświadczeni przez wojenną pożogę próbują ułożyć życie od początku. Najgorsze jest to, że o ile wojna się niby skończyła, to zło wcale nie zostało zamknięte do szafy. Nie trzeba za dużo opowiadać. Zmęczona twarz Róży to prawdziwe zwierciadło ludzkich niegodziwości. Smarzowski uderzył tutaj mocniej niż zwykle. 9/10
MIEJSCE 2
Wołyń (2016). Ten temat musiał podjąć Wojciech Smarzowski i tylko on. Nie widzę obecnie w polskiej kinematografii drugiego twórcy, który otwiera widzom oczy tak szeroko. Jednocześnie otwiera je nie pokazując tylko i wyłącznie jednej strony medalu. O nie! Ci, którzy chcieliby wybiec z seansu i obić mordę jakiemuś studentowi z Ukrainy usiądą zawstydzeni. To nie jest bowiem tylko i wyłącznie historia banderowców. Tak, zbrodnia wołyńska dokonała się przy użyciu ukraińskich rąk, ale wrzało już od dłuższego czasu, a że wykipiało akurat po tamtej stronie rzeki… Tak powiał wiatr historii. Nie naród jest tu bowiem winien i nie wolna Ukraina, a ludzie, konkretni ludzi z imienia i nazwiska dokonujący gwałtów, odcinający głowy, nabijający niemowlę na widły, zarówno po jednej, jak i po drugiej (odwetowej) stronie. I od razu napiszę: Wojciech Smarzowski nie cofnął się przed niczym w ukazaniu zdziczenia i sadyzmu. Nie mógł, bo obraz byłby zafałszowany i urągający wspomnieniom najbliższych pomordowanym. Już po kilku minutach zapominasz, że to jest film, a czujesz, że uczestniczysz w czymś ważnym. 9/10
MIEJSCE 1
Dom zły (2009). To był nie tylko zły dom, to był przede wszystkim zły film. Zły w znaczeniu tła historii, ludzi, klimatu. Zło wychodziło z ekranu w momencie rozpoczęcia film i przez cały seans towarzyszyło widzowi w sposób namacalny. Przybijający do ziemi mrok czułem na całym ciele. Źli ludzie, złe zamiary, zło jako filary pod całą planetą. No i alkohol! Alkohol jako budulec pod tragedię. Deszczowa noc i Edward Środoń (Arkadiusz Jakubik), który pojawia się w chacie należącej do małżeństwa Dziabasów (Kinga Preis i Marian Dziędziel). Jedna zakrapiana noc. Tradycyjna polska gościna i w końcu przeskok o kilka lat w wydarzeniach. I ponownie Edward Środoń na progu chaty. Jednak nie sam. Tym razem towarzyszy mu ekipa śledcza, a sama wizyta to nic innego jak rekonstrukcja wydarzeń i kryminalne dochodzenie. Nie wszystkim jednak zależy na dojściu do prawdy. Smarzowski zbudował klimat o wadze tony i cały ten ciężar spuścił na nas kilkukrotnie w trakcie filmu. Seans kończymy z rewelacyjnym uczuciem obitego pyska. 9/10