Scott Eastwood (łudząco podobny do ojca) przemierza tą samą prerię, którą Clint przemierzał tak często w latach 60-tych i 70-tych. Już chociażby z tego względu warto zobaczyć Diablo. Zobaczyć, by stwierdzić jak filmowa historia potrafi pięknie zatoczyć koło. Clint tak bardzo związany z westernem przekazuje pałeczkę synowi, by ten (choć przecież nie kojarzony jeszcze z żadnym filmowym nurtem) spróbował odnaleźć się w jednym z tych bardziej charakterystycznych i dających się zdefiniować gatunków.
Przyznaję, że sam fakt, iż posłużono się westernem do opowiedzenia historii o Diablo jest trochę naciągane. Na tyle naciągane, iż podejrzewam (chociaż nie powiem tego głośno), że chodziło głównie o Scotta i o to, by ściągnąć widzów pragnących zobaczyć kolejnego Eastwooda w siodle. Z drugiej strony… ten czas musiał prędzej czy później nastąpić. Nawet jeżeli to tylko kino niezależne, z małym budżetem i bez epickich scen, to jestem bardziej niż kontent z seansu.
Western to rzeczywiście tło. Diablo bowiem to psychologiczny thriller i w takich kategoriach powinien być recenzowany. Co gorsze, nie można nawet za dużo pisać o samej fabule, a w tym przypadku powinno się pisać bardzo mało, żeby nie psuć zabawy. Otóż zaczyna się od porwania. Lawrence Roeck – reżyser, wie, że w 90-ciu dostępnych minutach trzeba szybko opowiadać i tak właśnie się dzieje. Sceny otwierające to pożar farmy. Jackson (Scott Eastwood) stoi na tle płonącego domu. To świetna scena, gdy Scott jako naturalny kontynuator legendy filmowego Dzikiego Zachodu pojawia się ze strzelbą na tle płonącego domu, by powstrzymać napastników. Chwilę później rusza w pościg, by odzyskać porwaną…
Diablo jest skromne w swoich środkach wyrazu. Nawet nieco drętwe i ślamazarne. Potrafi też zmierzić teatralnością niektórych scen, w tym przesadnym patosem bijącym z twarzy młodego Eastwooda. Oczywiście każdy dramat to indywidualna sprawa człowieka, ale my – widzowie już widzieliśmy dużo większe tragedie, więc wypadałoby brać na to poprawkę. Dużym plusem jest sam pomysł na scenariusz i finał historii. Trochę jak zawieszone pytanie z
Incepcji (upadnie ten bączek, czy nie?) lub gdybanie na temat dalszych losów Kellera (Hugh Jackman) z filmu
Prisoners (2013). Całkowicie niestety pogrzebano szansę na zaskoczenie widza i fajny pomysł na twist, który został spłaszczony i wyprowadzony zbyt szybko. Twórca mógł poczekać i postawić karty na piękną Camillę Belle, a nie wysłużonego (chociaż wciąż przeze mnie darzonego sympatią) Danny’ego Glovera. Jak to zatem jest z tym
Diablo, skoro wciąż uważam go za film dobry, pomimo tylu narzekań.
To, co się rzuca od razu na plus (na ogromny plus), to widoki. Twórcy znaleźli jedne z lepszych miejscówek, jakie było mi dane oglądać ostatnimi czasy w filmach. Duża w tym zasługa sprzętu jaki miał do dyspozycji operator. Zdjęcia z drona powodują, że nie raz szepniesz „wow”. Wielkie ośnieżone zbocza, dron zawieszony 10 metrów nad postacią w gęstym lesie, rozległe polany z ujętą krzywizną ziemi. To wszystko sprawiło, że przerwałem na chwilę projekcję. Debiut reżyserski, mały budżet i taka fachura za kamerą? No i nie pomyliłem się co do warsztatu. Takie zdjęcia mógł zrobić tylko ktoś, kto ma duże doświadczenie. Dean Cundey pracował przy prawie 100 filmach i otrzymał nominację do Oscara za Kto wrobił królika Rogera (1988). Pracował przy największych projektach i z najlepszymi reżyserami. Nie chcę wnikać, chociaż podejrzewam, że wiem kto go ściągnął do pracy przy Diablo.
Ostatecznie polubiłem ten film za pewną tajemniczość i głównie ze względu na Scotta Eastwooda. Mimo wszystko przyjemnie było patrzeć jak „się stara”.
Czas trwania: 90 min
Gatunek: Western
Reżyseria: Lawrence Roeck
Scenariusz: Carlos De Los Rios, Lawrence Roeck
Obsada: Scott Eastwood, Walton Goggins, Camilla Belle, Danny Glover
Zdjęcia: Dean Cundey
Muzyka: Kirpatrick Thomas, Tim Williams