„Panie Abrams, czy to aby nie za dużo? Przecież dzieciaki i tak tego nie zrozumieją. Po co Sokół Millennium, te ufoludki na wzór tych z kantyny z Nowej Nadziei, Han Solo, Chewie, jakieś wraki starych robotów, w tym AT-AT?”
„Jak to po co? Nie będzie żadnego Disneya, nie będzie dzieciaków, nie będzie żadnych infantylnych zagrań. Przecież fani czekali na taki film kilka dekad. Dlatego właśnie, mój drogi padawanie, przysypiemy kurzem nową technologię jak się tylko da…”. Tak to musiało wyglądać za kulisami produkcji…
Przebudzenie Mocy to prawdziwy kopniak dla tych wszystkich kolorowych Marvelowskich historii, gdzie każdy już się gubi włącznie z Marvelem. Sequele, prequele, cross-overy, występy gościnne w serialach. Fuck it. Takie rozrywkowe sci-fi, jak to w wykonaniu J.J. Abramsa, mogę oglądać co kwartał. Czyżby po raz kolejny fala melancholii przesłoniła mi prawdziwą istotę rzeczy? Star Wars to produkt. Jednak wyobraźcie sobie, że jesteście zaproszeni na obiad do restauracji spersonalizowanej pod Was. Wasze wspomnienia. Zapach, który znacie. Nawet Wasza ulubiona grupa muzyczna na małej scenie. Wyjątkowo dzisiaj. Jak się postarali, to dlaczego mam tego nie docenić. Przebudzenie Mocy dostaje 8/10.
Wydarzenia rozgrywają się jak na szybkim rollercoasterze i nie zwalniają do końca. Jest kilka momentów, gdy kolejka musi podjechać, to przecież oczywiste. Trwają poszukiwania kryjówki Luke’a Skywalkera, a Silnorękim i skierowanym do tego zadania jest Kylo Ren – syn Hana Solo i księżniczki Lei (przepraszam, pani generał Lei). To główny wątek. Drugim, włączającym się dynamicznie w akcję jest postać Finna (John Boyega) – szturmowca, który zaczął wątpić. Zabieg bardzo ciekawy, chociaż żałuję, że nierozwinięty. To byłoby nowatorskie posunięcie, gdyby dokładniej pokazać zarzewie buntu w głowie oddanego służbie żołnierza ciemnej mocy. Rozpoczynająca się na planecie Jakku główna oś fabuły słusznie budzi skojarzenia z Nową nadzieją (1977). Rolę młodego Luke’a, który podążał wtedy za mocą, przejmuje Rey – urocza Daisy Ridley. Ridley ma podobny typ urody do Jennifer Connelly – takie naturalne i niezmącone makijażem piękno. J.J. Abrams jest bardzo cwany, umiejętnie gra na uczuciach starych fanów i zaprasza do zabawy wszystkich nowych. To prawie jak: „Idźcie zobaczyć to z rodzinami, a później w domu zapuśćcie sobie powtórkę seansu sprzed 30 lat. Sami się przekonacie ile frajdy da odszukanie analogii”. A tych jest cała masa.
To fantastyka pełną gębą. Jest dzielny bohater, który musi podążać prawą ścieżką. Jest zło pełną gębą z modulowanym głosem „na Vadera”, po którym ciarki przechodzą po każdej wypowiedzianej zgłosce. Oprócz akcji na planetach z klimatem przypominającym wszystkie „słuszne” części, czyli pustynia z Nowej Nadziei, śnieżne zaspy z Imperium Kontratakuje i gęste lasy rodem z Powrotu Jedi (naprawdę wypatrywałem Ewoków, chociaż to przecież nie był Endor). Mamy to co w sci-fi nie może być tylko tłem. Kosmos i Sokół Millenium przeskakujący w prędkość światła wygląda dokładnie tak samo jak dekady temu. Tie Fightery mkną na tle gwiazd z taką samą zabójczą precyzją. Wszystko się zgadza. „Chewie, We’re Home” – mówi Han Solo i ma stuprocentową rację. Force Awakens powinno mieć podtytuł Reunion.
Jednak co ciekawe, Abrams odkurza nie tylko bohaterów, artefakty i gadgety. Hołduje nawet stylowi realizacyjnemu (poszczególne sceny są podobnie zmontowane z charakterystycznym wygaszaniem obrazu). Zdaję sobie sprawę, że nie było to ryzykowne i Abrams jako doświadczony filmowiec wiedział, że takie zabiegi mogą wyjść tylko in plus. Ryzykiem natomiast zawsze mogą być decyzje castingowe. Trochę nie pasował mi John Boyega, czyli Finn. I to właśnie on ponosi winę za brak czegoś na kształt chemii pomiędzy nim i Rey. Rey nic nie musiała robić. Wystarczyło, że spojrzała i można było samemu wybrać się na samobójczą misję w celu obalenia Nowego Porządku (tak nazywają się obecni spadkobiercy Imperium). A propos obsady, odnajduję jeszcze jedną analogię z Nową Nadzieją. Abrams podobnie jak George Lucas postawił na „nowe twarze”. Jasne, że są to już doświadczeni i obyci aktorzy, jednak próżno ich szukać w blockbusterach, na Oscarowych galach, czy chociażby z kontraktami za rolę opiewającymi na kilkadziesiąt milionów. Jednak ja ich znam świetnie i wielu na przestrzeni lat wyłapałem ze srebrnego ekranu, jak chociażby Adama Drivera. Wiedziałem już po paru odcinkach serialu Dziewczyny, że Driver zajdzie wysoko. A teraz proszę – trzęsie całą galaktyką. Drugi plan to też znane twarze – Gwendoline Christie (Gra o Tron), Greg Grunberg (Heroes) i paru innych, których poszukacie już sobie sami.
J.J. Abrams to obecnie lider, jeżeli chodzi o blockbustery z sercem. To wirtuoz wyciągający melodie na najbardziej nostalgiczne nuty. Przy akompaniamencie Johna Williamsa zadanie miał ułatwione. J.J. Abrams wydaje się być fanbojem uniwersum i jednocześnie hejterem części powstałych w latach 1999-2005. J.J. Abrams stworzył widowisko, na które musicie pójść, jeżeli cenicie Gwiezdne Wojny z lat 80-tych i nie powinniście iść, jeżeli za wzór stawiacie Mroczne Widmo, a Jar Jar Binksa uważacie za całkiem klawego bohatera…
Za seans dziękuję sieci kin
Czas trwania: 135 min
Gatunek: Sci-Fi
Reżyseria: J.J. Abrams
Scenariusz: J.J. Abrams, Lawrence Kasdan, Michael Arndt, George Lucas
Obsada: Harrison Ford, Adam Driver, Daisy Ridley, John Boyega, Oscar Isaac
Zdjęcia: Daniel Mindel
Muzyka: John Williams