Scenarzysta John Carpenter, aktorzy Tommy Lee Jones i Linda Hamilton oraz… reżyser Harley Cokeliss (plakat z Black Moon Rising wisi u Harleya w każdym pokoju, bo to wciąż najlepsza rzecz w jego filmografii). Ten scenariusz był idealnie skrojony pod Michaela Manna i gdyby to właśnie Mann wyreżyserował Black Moon Rising tytuł mógłby obrosnąć znacznie większym kultem. Scenariusz jest świetny i jak na lata 80-te nawet nieźle zakręcony.
Otóż mamy złodzieja – Quinta (Tommy Lee Jones), który chce już zerwać ze złodziejskim fachem, ale ma wciąż FBI na karku i jedno nieukończone zadanie (w ramach przysługi za skierowanie jednego z wyroków do kasacji). Agent federalny, pod którego podlega Quint, nie znosi sprzeciwu, spóźniania się i jakichkolwiek odstępstw od umowy. W tę rolę wciela się aktor Bubba Smith, więc sami rozumiecie, że przymus bezpośredni ma dla niego szczególne znaczenie. Quint musi odzyskać pewne informacje. Udaje mu się połowicznie. Dane odzyskuje, jednak wskutek pewnych perturbacji dane odjeżdżają z prototypem bolidu.
To pierwsza część historii.
W drugiej poznajemy szajkę złodziei luksusowych aut pod wodzą Eda Rylanda (Robert Vaughn – mój ulubiony wspaniały z Siedmiu Wspaniałych). Wkradł się tam ciekawy wątek z relacją uczeń – mistrz. Ed wiele lat temu przygarnął ćpunkę Sam, wychował, odświeżył, zastąpił ojca i nauczył wszystkiego ze złodziejskiego fachu. Tutaj też znajduje się kulawa noga całej produkcji. Otóż bardzo lubię Lindę Hamilton za jej Sarę Connor, jednak uważam, że miała więcej szczęścia niż talentu w Hollywood. Niesamowity fart przyczynił się do tego, że znalazła się w obsadzie Terminatora, a później… no wiecie, wszyscy kochali Lindę, bo Terminator, Arnold, roboty itd. W Black Moon Rising wypada tak blado, że aż miejscami żenująco. Migawki z taśm video z lat młodzieńczych Sam, które jej puszcza Ed wołają o pomstę do nieba. Linda Hamilton „niby” na narkotycznym głodzie/zejściu etc. wygląda jak bohaterowie którejś z telewizyjnych szpitalnych telenowel. Ciężko się to ogląda tym bardziej, że zza rogu wychodzi świetny Tommy Lee Jones. No i na dokładkę całej nośnej już historii mamy klamrę łączącą wszystkie wątki, czyli prototyp bolidu i bardzo ładnie zrealizowane sceny pościgów w terenach zurbanizowanych. Na ten cały bałagan dochodzi ekipa konstrukcyjna bolida, która za wszelką cenę chce odzyskać swój prototyp. Trzy strony konfliktu, szybka akcja i scena, którą James Wan w Furious 7 żywcem zerżnął z tego filmu.
To głębokie lata 80-te, więc pomimo aktorskich „wyskoków” Lindy Hamilton każdy fan minionej epoki doskonale się odnajdzie. Szkoda tylko, że nie został należycie wykorzystany wątek romantyczny, jak zrobił to Michael Mann w swoich dwóch obrazach. Pomiędzy Jamesem Caanem a Tuesday Weld w Złodzieju (1981), a także Val Kilmerem a Ashley Judd w The Heat (1995), gdzie pomimo iż był to tylko epizod, czuć było większą chemię niż podczas całego seansu pomiędzy Tommym Lee Jonesem a Lindą Hamilton.
Black Moon Rising polecam. To jedyna okazja, by zobaczyć jak Tommy Lee Jones hakuje(!!) niczym Kevin Mitnick, a Linda Hamilton gada przez telefon komórkowy większy niż książka telefoniczna.
Polecam.
Czas trwania: 100 min
Gatunek: Sensacyjny
Reżyseria: Harley Cokeliss
Scenariusz: John Carpenter, Desmond Nakano, William Gray
Obsada: Tommy Lee Jones, Linda Hamilton, Robert Vaughn, Bubba Smith
Zdjęcia: Misha Suslov
Muzyka: Lalo Schifrin