Ten film to nic innego jak zapis kilku, kilkunastu doniesień z przestępczej drogi braci bliźniaków. Już na samym początku wiemy jak będzie toczyć się pojedynek dwóch charakterów, obu w wykonaniu Toma Hardy’ego (którego nota bene darzę ogromną sympatią). Reggie, niedoszły bokser, osiłek, z angielskim, w którym nie usłyszysz „łoter”, a „łoa”. Ronald, ponownie Tom Hardy, tym razem jako zły brat bliźniak, którego wyciągnięto ze szpitala psychiatrycznego, gdzie miał jeszcze spędzić sporo, sporo czasu. Zadeklarowany i aktywny homoseksualista. Zdiagnozowany jako schizofrenik paranoidalny, który nie powinien rozstawać się z pigułkami, które tylko w niedużym stopniu mogą poprawić jego postrzeganie rzeczywistości.
Gdy lekarz drżącym głosem wyjaśnia Reggiemu, że Ron MUSI przyjmować leki i co się stanie, gdy przerwie terapie, jako widzowie już wiemy, że będziemy świadkami niejednego wybuchu (zapewne też ku uciesze Hardy’ego, który uwielbia przecież takie impulsywne zagrania).
Po pierwszych dźwiękach muzyki skomponowanej przez Cartera Burwella usiadłem wygodniej w fotelu. „Tak!” – mówię sobie po cichu. – „Takimi właśnie melodiami powinna być zilustrowana opowieść o gangsterskiej legendzie”. Bracia Kray trzęśli Londynem w latach 60-tych i 70-tych. Trzęśli tak mocno, że doczekali się wielu historii krążących o swoich kryminalnych występkach. Jest kilka scen w filmie, które narrator, w tym przypadku żona Reggiego, przeurocza Frances (Emily Browning) zaczyna od słów „podobno”. Przy słowie „legenda” słowo „podobno” pasuje jak ulał i na tym też opierałbym całą recenzję filmową. Pisząc zaś „przeurocza” miałem na myśli tylko aspekt wizualny, gdyż to co zaoferował jej scenariusz to policzek wymierzony dla roli kobiety, która spędziła swoje dorosłe życie u boku dwóch zbirów, w tym jednego schizofrenika.
To nie jest dobry film. To tylko niezły film, w którym Hardy ponownie dał radę i chociażby dla niego warto wybrać się do kina. Konstrukcyjnie fabuła rozpada się na kawałki, ponieważ scenarzysta pozlepiał całość z epizodów lepszych i gorszych, w których i tak w większości przypadków chodziło o to, by Hardy mógł wyjść na scenę i popisać się swoją ekspresją. I to jest główna bolączka filmu – nieumiejętny balans twórcy z ciężarem opowieści pomiędzy braćmi. Schizofrenię można pokazać w inny sposób, niekoniecznie wypuszczając plującego i rozbijającego głowy psychopatę. W Legendzie wszystkie światła zostały skierowane na Rona (który de facto miał mniej czasu antenowego) i przez to jego postać wygląda jak karykatura, niesmaczny dowcip.
Legenda jest brutalna i pod tym względem może zaspokoić widzów spragnionych gwałtownych scen. Co ciekawe to najbardziej krwawa jatka została zainicjowana, wykończona i pięknie zakończona tylko i wyłącznie przy udziale Reggiego. Czyli co? Schizofrenia schizofrenią, a brutal schowany za stonowanym człowiekiem i tak wyjdzie na zewnątrz. Do tego też dochodzi mój kolejny zarzut, bo o ile Reggie jest postacią odmienną w stosunku do Rona, to już cała huśtawka nastrojów wygląda u Reggiego nieautentycznie. Rozumiem co chciał przez to twórca powiedzieć. Bracia są siebie warci i skończą tak samo, niezależnie od tego czy jeden ma żółte papiery, czy nie.
Plus za casting na zakapiory na drugim planie. Aż miło patrzeć na te wszystkie blizny i tłusty zaczes. Widać przy tym, że specjaliści od charakteryzacji odrobili zadanie domowe, a przy co niektórych indywiduach nawet nockę zarwali. Jak już ciągniemy pochwały to i lokacje zostały odpowiednio przyozdobione. Przepych lokali, surowe ulice East Endu, samochody, umorusane twarze dzieciaków – pierwsza klasa.
Nie liczyłem na to, że dostanę drugie Goodfellas, i chociaż Brian Helgeland kłaniał się dziełu Scorsese jak mógł (a przy scenie wprowadzenia przez Reggiego dziewczyny do klubu, to twórca skłonił się tak, że mało brakowało, a zrobiłby to co Van Sant z Psychozą Hitchcocka), to nie dał rady sklecić z dobrego materiału epopei gangsterskiej. Niemniej polecam dla czarnego humoru w wykonaniu Rona, dla bójek, dla zakazanych mord na drugim planie i ślicznej, choć kompletnie zapomnianej przez scenarzystę, Emily Browning. No i dla tej melodii na saksofon, która rozpoczyna i kończy opowieść o legendzie.