Kojarzycie te wszystkie filmowe momenty, gdy pracownicy w kontroli lotów (lub w innym równie ważnym pomieszczeniu) zastygają w bezruchu czekając na decydujący krok głównego bohatera? I nie chodzi tu tylko o sceny z kulminacją o kosmicznym wymiarze. Wystarczy jakiś zbrojny konflikt i specjaliści wpatrzeni w ekrany, najlepiej z łysym sierżantem za plecami, który wstrzymał nawet na chwilę przeżuwanie gumy, i tak! Niekłamana radość, a nawet euforia po udanym ostatecznym posunięciu podrzuca do góry wszystkich. W Marsjaninie są takie obrazki, więc jeżeli mdli was na samą myśl o seansie, gdzie narody odstawiają na kołek wszystkie konflikty i działają wspólnie, by ratować ludzkie istnienia, odpuśćcie sobie ten tytuł. Całą resztę zapraszam do kin.
Ridley Scott gwarantuje zawsze co najmniej jedno – porządną kinową rozrywkę (nie, nie widziałem Adwokata). Tym razem nie jest inaczej. Jednak to co najbardziej urzeka w tym filmie, to fakt, że ponownie mogłem pławić się w dwugodzinnym seansie science-fiction, tym razem z naciskiem na science. Naprawdę niewiele mi potrzeba do szczęścia, jeżeli chodzi o tego typu produkcję. Przeleci statek kosmiczny, a ja już się cieszę jak dzieciak. Pokażą astronautę, a ja znowu uciekam w kierunku chłopięcych marzeń. Takie filmy zawsze mają u mnie fory w kwestii oceny i mam nadzieję, że stali czytelnicy już to wiedzą.
Czytałem powieść Andiego Weira. A w zasadzie skończyłem ją zaraz po seansie. Zatrzymałem się w 1/3 tuż przed wejściem na sale kinową, kolejny raz szukając złotego środka do obcowania z filmem opartym na powieści. Nie ma idealnego rozwiązania, chociaż bardziej przechylam się w kierunku: książka po filmie…
Marsjanin to opowieść odnosząca się w dalekim porównaniu do Robinsona Crusoe Daniela Defoe. Przynajmniej jeżeli chodzi o prezentowaną wolę życia i dążenie do przetrwania za wszelką cenę. Robinson Crusoe i główny bohater Marsjanina – Mark Watney (Matt Damon) przeżyli katastrofę. Jako jedyni… Ktoś mógłby się wyrwać i powiedzieć: I to wszystko. Bo jak tu porównywać pełną flory i fauny bezludną wyspę i tak nieprzyjazne człowiekowi środowisko planety Mars. Obie sytuacje można z powodzeniem porównać skupiając się na człowieku i jego wyalienowaniu. Obu miało lepsze i gorsze pomysły na poprawę własnej egzystencji. Obu trzymała przy życiu nadzieja.
Mark Watney, jako botanik wykorzystuje swoje umiejętności i próbuje wydłużyć czas, który mu pozostał do śmierci. Ponieważ kalorie zapewniają przeżycie, Mark kombinuje jak może, by z tego daleko wysuniętego przyczółka zrobić małą farmę… Trzonem opowieści jest więc walka botanika z nieprzyjaznym środowiskiem. My naprawdę czujemy, że jest tu sam. Głównie za sprawą odległych kadrów łapiących gdzieś w oddali malutką bazę lub długich najazdów (świetnie się tu sprawdza 3D) przez marsjańskie wzgórza wprost do malutkiego łazika. Przy tej okazji trzeba oczywiście pochwalić Dariusza Wolskiego, twórcę zdjęć do filmu.
Jak możecie się domyślić, cały ładunek emocjonalny skupiony na jednym bohaterze pozostawionym na obcej planecie nie zdałby egzaminu. Prędzej czy później scenarzyści musieliby zaangażować obcą cywilizację, jakieś zagrożenie etc. To nie ten film. Z jednej więc strony Mark próbuje przeżyć hodując ziemniaki, kombinując jak zdobyć kilkaset litrów wody więcej itd. Z drugiej strony mamy pokaz całego medialnego zamieszania na Ziemi, z NASA w centrum. Jako przeciwwagę dla wyzwania aktorskiego Matta Damona, któremu nie raz przecież muszą puścić nerwy, zaangażowano kilka znanych nazwisk: Chiwetel Ejiofor, Jeff Daniels, Sean Bean. Niestety wszystkie sceny „ziemskie” wypadły blado, chociaż rozumiem decyzję Ridleya Scotta o nie dodawaniu scen pełnych patosu do swojego filmu. Tak jak napisałem – więcej jest tu science niż fiction. Nie ma spisków, wielkich, zakulisowych rozgrywek. Jest tak jak powinno być w NASA – spokojnie, pewnie i profesjonalnie. Niestety gorzej wypadają próby utwierdzenia nas w przekonaniu, że Mark ma przesrane. „Jak on tam się musi czuć?” – rzuca pytanie naukowiec Vincent Kapoor. I pozostawia je bez odpowiedzi mając nadzieję na to, że widzowie westchną i po cichu wyszepczą: „Ech… Jak on tam musi się źle czuć”. Nie tędy droga do pokazania samotności. Damonowi naprawdę dobrze szło i nie trzeba mu pomagać.
Film polecam z wyjątkowo niemęczącym 3D (a obiecałem, że już nigdy nie pójdę :). Co więcej, spełniającym doskonale swoją rolę! Marsjanin to porządne kino i świetna rozgrzewka Ridleya Scotta przed nowym Prometeuszem.
Czas trwania: 141 min
Gatunek: Sci-Fi
Reżyseria: Ridley Scott
Scenariusz: Drew Goddard, Andy Weir (powieść)
Obsada: Matt Damon, Jessica Chastain, Kristen Wiig, Jeff Daniels, Michael Peña, Sean Bean, Chiwetel Ejiofor
Zdjęcia: Dariusz Wolski
Muzyka: Harry Gregson-Williams