Kino zemsty, które zaczyna się jak spokojna piosenka o człowieku zniszczonym przez wojnę, by w trakcie seansu uderzyć kilkakrotnie mocniej w struny, aż do finału wypełnionego całą kakofonią industrialnych brzmień. Kulisty Piorun prezentuje przykład kina, które jest skromne, a przez to niesprawiedliwie skryte w cieniu głośniejszych tytułów nawiązujących do tematu wojennych przeżyć. Jak chociażby znakomity Taksówkarz. Nakręcony rok wcześniej podług historii napisanej przez tego samego scenarzystę – Paula Shradera. Shrader zatem raz jeszcze mierzy się z filmowym bohaterem, który cierpi, jest wyalienowany. Dusza, która umarła daleko stąd.
W Kulistym Piorunie poznajemy majora Charlesa Rane’a (William Devane), a właściwie wrak majora. Wraca do kraju po przetrzymywaniu w japońskiej niewoli. Po przeżytych codziennych torturach, nie ma już w nim cienia dawnego człowieka. To znaczy… Charles zapewne zawsze należał do tych spokojnych. Nie może być inaczej, gdy patrzy się na człowieka ze wzrokiem zawieszonym na ścianie. Czy obóz aż tak go zmienił? Charles chowa ból. Jednak sprowokowany pytaniem znajomego żony (bo trzeba Wam wiedzieć, że żona już sobie ułożyła życie na nowo i winić jej za to nie można), Charles prezentuje na sobie jeden ze sposobów Japończyków na torturowanie. Jest w tym akcie bardzo brutalny, gdyż jego granica odczuwania bólu przesunęła się znacząco. Jak sam mówi, by przetrwać musiał pokochać to, co mu robili…
Być może, gdyby nie miał rodziny, szybko zamieniłby się w Travisa Bickle’a. Zaczęłoby mu przeszkadzać wszystko, lont byłby coraz krótszy, aż… Ma jednak syna i żonę. No tak… ale syna praktycznie nie zna, bo wyjechał, gdy ten zaczął dopiero chodzić. Żona zaś, tak jak wspomniałem, ułożyła sobie życie na nowo. Bliżej mu w takim razie do Michaela z Łowcy Jeleni. Twardy, szorstki, małomówny.
To jednak nie jest dramat o zniszczonej przez wojnę ludzkiej jednostce. To rasowe kino zemsty. Surowe do bólu i przejmująco prawdziwe. Po rabunkowym napadzie na dom majora, ginie żona i syn Charles’a, a ten wchodzi na drogę zemsty.
Najlepsze w stworzonej przez Devan’e kreacji jest to, że ta zemsta, której szuka w jego przekonaniu bardziej powinna się dokonać, bo TAK MUSI BYĆ. Nie jest tym zdesperowanym i toczącym pianę z ust mścicielem. Nie uświadczymy w bohaterze bólu i cierpienia. Nie ma żadnego załamania nerwowego. Ta postać jest tak bezgranicznie pusta i pozbawiona jakichkolwiek pokładów empatii, że cała sprawa z wendettą rodzi u widza pytanie: dla kogo on to robi? Robi to pewnie dlatego, bo nie zna już nic innego niż zadawanie i przyjmowanie bólu pod każdą postacią. Po napaści zostaje kaleką, a zamiast jednej dłoni ma stalowy hak. Nie protezę, nie gładki kikut. To stalowy hak, który nijak nie kojarzy się z przebaczeniem.
Widziałem większość filmów nieżyjącego już reżysera Johna Flynna. Rolling Thunder to jego najlepsze dokonanie. Poważne i przemyślane, ze znakomitą drugoplanową rolą Tomiego Lee Jonesa – również weterana, który nie jest w stanie odłożyć karabinu do szafy i zrozumieć, że na nowym kontynencie jest pokój. Gdzież tam! Jeżeli jest potrzeba i pan major prosi, ten nie waha się ani sekundy. Chociaż o tym nie rozmawiają, to widać, że wspólne wspomnienia z japońskiego obozu wiążą na całe życie.
Brutalny obraz, w którym kolejne mordercze akty pokazują, że w tym świecie tylko silniejszy ma rację bytu.. Nieco przegadany w partiach, gdy próbuje do niego dotrzeć Linda (Linda Haynes) – dziewczyna z sąsiedztwa, która sama siebie ochrzciła jako groupies Charles’a. No i finał, który jak sprawnie nakręcony akcyjniak, stawia kropkę nad i. Zapłacić muszą wszyscy, którzy zawinili. Polecam.
Czas trwania: 95 min
Gatunek: Sensacyjny
Reżyseria: John Flynn
Scenariusz: Paul Schrader, Heywood Gould
Obsada: William Devane, Tommy Lee Jones, Linda Haynes
Zdjęcia: Jordan Cronenweth
Muzyka: Barry De Vorzon