To drugi film reżysera Shane’a Carrutha. Do pierwszego zabieram się już od 10 lat i ciągle coś mi wypada. Mowa tu o okrzykniętym jednym z lepszych mindfucków w historii kina, filmie Primer, czyli Wynalazek (2004). Już na wstępie chciałem zaznaczyć, że postać Carrutha robi ogromne wrażenie, gdyż zdaje się być twórcą totalnym swoich filmów. Takim, który chciałby mieć kontrolę nad możliwie jak największą ilością składowych. A więc reżyseruje, montuje, jest operatorem, komponuje muzykę i gra w swoich filmach (zrobił ich raptem dwa, ale wydaje mi się, że ta tendencja się utrzyma). Z czego to wynika? Brak zaufania? Być może Carruth jest człowiekiem żyjącym w przeświadczeniu, że gdy chcesz, by coś było zrobione dobrze, musisz to zrobić sam. Może dlatego oba filmy dzieli prawie 10 lat różnicy?
No dobrze. Jeśli więc twórca zrobił film, przy którym odpowiadał za tak wiele aspektów i tak ważnych jednocześnie (muzyka, montaż, obraz), można mieć przekonanie graniczące z pewnością, że film podobał się autorowi (bo przecież uzyskał to co chciał). A widzowi?
Widzowie są z pewnością jak zwykle podzieleni. Ja stanę po stronie tych, którzy kompletnie nie zrozumieli przekazu Upstream Color. Oczywiście jest wiele filmów, których przekazu nie byłem do końca pewny, a podobają mi się i wiem, że można o nich dyskutować na wielu poziomach (Źródło Darena Aronofskiego, Drzewo Życia Terence’a Mallicka). Tutaj rozmowa, czy próba wyjaśnienia fabuły może okazać się zadaniem niewykonalnym.
Główna bohaterka – Kris (Amy Seimetz) zostaje poddana eksperymentowi. Być może chodzi o coś więcej niż eksperyment. Przez chwilę miałem nadzieję, że całość pójdzie drogą wytyczoną przez Abla Ferrara i jego Inwazję Porywaczy Ciał, czy już dając bardziej dosłowny przykład – film Ukryty (1987) z Kylem MacLachlanem (oba bardzo cenię i polecam). Po ów incydencie w organizmie kobiety zostaje umieszczony pasożyt. Reszta to jeden wielki kolaż ukazujący człowieka i coś w rodzaju jego przepoczwarzania się. Wszystkiego nie można jednak brać jako pewnik, a raczej zamknięte w grubym cudzysłowie. Kobieta cierpi, świat dostarcza jej nowych bodźców, poznaje mężczyznę Jeffa (Shane Carruth). Źle się czują fizycznie, gdy są od siebie oddaleni, a potrafią przeżyć, gdy są wtuleni w siebie, czytaj bezpieczni. To co ich przyciąga do siebie, to coś w rodzaju uzupełniania się nawzajem. Jednak w tym przypadku na poziomie czysto biologicznym. W Kris odżywają strzępy wspomnień, zaczyna coś rozumieć. „Dojrzewa” po „incydencie”, kiedy to zachowywała się jak zwierzak wypuszczony z laboratorium. Jako widz zostajemy wrzuceni jak niemowlak do miejsca, gdzie przyjdzie nam wszystkiego się uczyć, jednak pierwsza ciekawość zamienia się w nerwowość, bo nikt nie pokazuje nam drogi! Przed oczyma przelatują kolejne kadry, będące jednak elementy puzzli z różnych pudełek… Nie jesteś w stanie tego złożyć. Możesz co najwyżej podglądać kolejne pomysły reżysera. Ciekawy motyw muzyczny zdaje się być jedynym przyjemnym dla percepcji fragmentem filmu. Trudny i niejednoznaczny film. Ciężki do opowiedzenia na przystanku autobusowym.
Czas trwania: 96 min
Gatunek: Sci-Fi
Reżyseria: Shane Carruth
Scenariusz: Shane Carruth
Obsada: Shane Carruth
Zdjęcia: Shane Carruth
Muzyka: Shane Carruth
Catering na planie filmowym: też pewnie Shane Carruth