Seria o tajnym agencie działającym w strukturach IMF – Ethanie Huncie (Tom Cruise), to obecnie jedyna konkurencja dla najsłynniejszego filmowego agenta – Jamesa Bonda. Filmów nie różni aż tak wiele jeżeli chodzi o styl opowieści i realizację. Są przyjaciele i zdrajcy, są szybkie samochody i jeszcze szybsze kobiety. Budżet też jest podobny i oczekiwania na zarobek równie wysokie (bo wszystko co kosztuje ponad 100 milionów, powoduje podobne palpitacje w producenckiej księgowości). Podstawową różnicą są metody działania Ethana i Jamesa. Oboje oczywiście zawsze mają plan (albo przynajmniej tak twierdzą). Jednak agent jej królewskiej mości wydaje się działać „dokładnie” według planu i w gruncie rzeczy jesteśmy zawsze spokojni o poszczególne elementy. Agent IMF jest jak wielka niewiadoma, w dużej mierze bazujący na swoim szczęściu i… chaosie wkradającym się w strategię działania.
Jest jak bilardzista, który partię zaczyna od mocnego uderzenia w równiutko ustawione bile. No przecież coś musi wpaść do łuzy, prawda?
Czasy są ciężkie (jak zwykle od dziesięcioleci) i IMF musi podjąć odpowiednie do sytuacji środki. Wydarzenia kolejny raz wymykają się spod kontroli, zatem agencja w wiadomy dla siebie niekonwencjonalny sposób próbuje przede wszystkim przetrwać. Agencja, lecz nie Ethan. Ten, obsesyjnie owładnięty myślami o istnieniu Syndykatu, próbuje kolejny raz zdemaskować terrorystyczną organizację. Na tym opiera się cała fabuła. Syndykat znowu działa, a posiadając w swoich szeregach podwójnego agenta – Ilsę Faust (Rebecca Ferguson), która odgrywa tutaj również rolę femme fatale, zbliża się coraz bardziej do Hunta, a co ważniejsze do wprowadzanie zamętu na arenie międzynarodowej. Hunt ucieka, gdyż w wyniku nieporozumień na linii CIA – IMF staje się wrogiem rządu Stanów Zjednoczonych, czy jak to jest w pewnym momencie określone – obywatelem bez ojczyzny.
W trakcie seansu producenci (w tym Tom Cruise) postawili na jedną rzecz – akcję. Co ciekawe, Cruise przypomniał mi w swoim pełnym determinacji działaniu, takie tuzy kina akcji (swego czasu) jak Willis w Die Hard, czy Mel Gibson w finale Zabójczej Broni. I to własnie z Gibsonem, czyli z Martinem Riggsem z finału Zabójczej Broni, ma Ethan Hunt najwięcej wspólnego. Potrafi ścigać złoczyńcę nie zważając na odniesione w walce rany, czy sam fakt, iż przed chwilą wyszedł cało po procesie defibrylacji. To jest specjalny agent, więc widz musi go specjalnie traktować…
W najnowszej części nie zabraknie zabawnych sytuacji (przecież nikt się nie spodziewał, że Simona Pegga zaangażowano po coś innego?), kilka dramatycznych zwrotów akcji i cała masa pełnych adrenaliny pościgów. I w zasadzie mógłbym swobodnie porównać misję z akt IMF do którejkolwiek przygody napisanej przez Iana Fleminga. Jedna rzecz niestety nie daje mi spokoju. Coś, co według mnie jest źle obranym kierunkiem. Wiadomo, że agent powinien mieć gadgety. Jednak stopień zaawansowania technologicznego tych z MI:RN jest już dla mnie nie do zaakceptowania. Drzwi samochodu z oknami na odcisk dłoni, kostium z wyświetlonym poziomem tlenu w organizmie, gazeta laptop (?!), no i płyta winylowa z jakimś holo zapisem, która była już konkretnym przegięciem. Naprawdę? Płyta winylowa? A może któraś z tych rzeczy istnieje, a ja po prostu nie nadążam za technologią?
Christopher McQuarrie zaangażowany jako reżyser i scenarzysta do Rogue Nation przegiął w wielu miejscach. Zobaczymy sejf strzeżony najpilniej na świecie z takimi absurdalnymi systemami zabezpieczeń, że głowa mała (pomysł z kodami pod wodą zakrawa na scenariusz do gry komputerowej). Z drugiej strony zadawanie kłamu prawom fizyki to jedno, a soczysty pościg na ścigaczach BMW to drugie. Tutaj specjaliści od scen akcji spisali się na medal. A wracając jeszcze na chwilę do symptomów gier komputerowych, to cała akcja we wiedeńskiej operze jako żywo przypominała zmagania Hitmana z serii gier.
Odżegnując się od tych wszystkich absurdów i balansowaniu na granicy nieśmiertelności głównego bohatera, było nieźle. Kupuję Toma w tym wcieleniu po raz kolejny. Pomimo tego, że (jak się okazało w trakcie seansu) znam go na wylot i dokładnie wiem jaką twarzą i jaką mimiką za chwile „zagra”. Jak chociażby stan po wspomnianej defibrylacji i lekkie otępienie na facjacie. Takie miny są jak podpis aktora. Coś jak uśmieszek Bruce’a Willisa, czy śmiech Eddiego Murphiego. Niby rożne filmy, rożne role, ale przecież oglądamy ich od dekad. Nie uciekną od niektórych rzeczy.
Podobało mi się z dwóch względów. Ethan Hunt, pomimo swojej zaplanowanej przez scenarzystów karkołomnej przeprawy przez niemożliwe do wykonania zadania, urzeka naturalnością i taką wiecie… to po prostu swój chłop i profesjonalista w każdym calu. Podobało mi się ponieważ Mission Impossible wciąż oferuje w segmencie blockbusterów najlepiej wykorzystany budżet na ekranową rozwałkę. I to widać przy każdej scenie akcji. Całość uwzględniając wszystkie za i przeciw oceniam jako niezłą. No.. niezły z plusem.
Czas trwania: 131 min
Gatunek: Akcja
Reżyseria: Christopher McQuarrie
Scenariusz: Christopher McQuarrie, Drew Pearce, Bruce Geller (twórca oryginalnego serialu)
Obsada: Tom Cruise, Jeremy Renner, Simon Pegg, Rebecca Ferguson, Ving Rhames, Sean Harris, Alec Baldwin
Zdjęcia: Robert Elswit
Muzyka: Joe Kraemer