Mam duży problem z Michaelem Crichtonem. Z jednej strony chylę czoła przed jego literackim dorobkiem i niezaprzeczalnym faktem, jak duży wpływ jego powieści miały na obecny wizerunek kinematografii (nawet jeżeli chodzi tylko o szeroko pojęty mainstream). Z drugiej strony, wszystko co powstało na podstawie Crichtona, przez Crichtona lub po prostu z Crichtonem jest takie… oczywiste. Wszystko jest jasne i przejrzyste, a cała intryga kolejnych crichtonowskich opowieści jest rozpisana czarnym pogrubionym Arialem. W zasadzie to bardzo lubię dwie rzeczy powiązane z Michaelem Crichtonem. Film Śpiączka (1978), wyreżyserowany przez niego samego oraz Kulę (1998) w reżyserii Barrego Levinsona.
Resztę traktuje jako twory nie do końca rozwinięte, bezpłciowe lub tylko niezłe. Tak samo jest z recenzowanym Westworld. (który de facto adaptacją powieści nie jest. Crichton napisał scenariusz i wyreżyserował film)
Pomysł Crichtona na film muszę uznać za dobry. Otóż mamy świat bliżej nieokreślonej przyszłości, gdzie bogaci biznesmeni mogą się oddać specyficznej rozrywce. Za opłatą w wysokości 1000$ dziennie odwiedzają park rozrywki nastawiony na klientów gustujących w trzech różnych epokach. Tak więc mamy Dziki Zachód, średniowiecze oraz czasy świetności Cesarstwa Rzymskiego. Nie będziemy jednak pławić się z bohaterami wśród rozkoszy na jednej z uczt u Kaliguli, ani asystować w wyprawie po świętego Gralla z rycerzami okrągłego stołu. Crichton skupia się na westernowym miasteczku i dwójce przyjaciół pragnących poczuć dreszczyk emocji towarzyszący kowbojom podczas pojedynków w samo południe.
Na czym polega sukces tych „lunaparków”? Na tym, że tutaj można wszystko… Ponieważ obsługę stanowią androidy potrafiące spełnić każda zachciankę, w tym tą najbardziej nęcącą dla przyjezdnych… Mogą dla Ciebie umrzeć.
W praktyce wygląda to tak, że android prowokuje kowboja-turystę do pojedynku, a ten wypala z rewolweru do nie starającego się chwycić za rękojeść colta robota. Pikanterii dodaje fakt, że androidy są tak zaawansowane, iż nie sposób ich odróżnić od ludzi… Oczywiście jak w większości pisanych przez Crichtona powieść, tak i tutaj coś się musi zepsuć. Tak jak w Parku Jurajskim, rezerwat dinozaurów nie mógł po prostu sprawnie funkcjonować, tak w Westworldzie również zaczyna się wszystko walić na łeb i szyję. W robotach (niczym w Numerze 5 z Krótkiego Spięcia) dochodzi do przegrzania obwodów i androidy wbrew prawom ustanowionym przez Asimova atakują swoich stwórców. Bliżej im tym samym do ożywionych urządzeń elektronicznych z Maksymalnego Przyspieszenia (1986). Bynajmniej wykazują takie same mordercze instynkty. Gwoli ścisłości jeden z nich w szczególności zasługuje na porównanie do Elektronicznego Mordercy, który zawita na ekrany kin 13 lat później. W rolę beznamiętnego zabójcy ze stali wcielił się Yul Brynner (Rosjanin o charakterystycznym wizerunku przypominającym przy odpowiednim świetle Władimira Władimirowicza Putina). Brynner, chociaż gra tu postać negatywną, wypada w swojej roli najśmielej.
Przechodzimy tym samym do punktu, który stawia całą produkcję obok bezpłciowych filmów z niewykorzystanym potencjałem. Niestety, chociaż zarys scenariusza jest niezły i stanowił w owym czasie doskonałe poletko dla futurologów, którzy byli strapieni nadchodzącą przyszłością, to poza dobry pomysł wyjść się nie udało. To znaczy… udało się klasycznie po crichtonowsku. Łagodnie, grzecznie, bez pazura. Yul Brynner w roli robota ściga, a raczej podąża wolnym krokiem w kierunku ofiary, a ta ucieka w kierunku napisów końcowych. Nic ponad to. Słowem kończącym o ofierze, to mamy do czynienia z prawdziwą ofiarą dosłownie i w przenośni. Para głównych bohaterów to Peter i John (Richard Benjamin i Josh Brolin). O ile Brolin to ekranowy zawadiaka, to już Richard Benjamin ofiarą był i został do końca filmu. Rozumiem przesłanki reżysera, który chciał w tej roli obsadzić niepewnego jegomościa, który w chwili zagrożenia robi co trzeba, czyli zabija. Benjamin nie zrozumiał jednak swojego zadania i z fizjonomią plastusia przetrwał niezauważony do końca. Jeśli spojrzeć na jego filmografię od razu zobaczymy, gdzie tkwi problem. To aktor komediowy, którego najpoważniejszą (najostrzejszą?) rolą jest właśnie ta w Westworld (cenię oczywiście wiele filmów, w których wystąpił, jak między innymi mój ukochany Paragraf 22). Ponieważ nie będzie tutaj żadnego zaskoczenia bohaterów na miarę inscenizacji w Truman Show (1988), oglądamy Westworld z w miarę równym tętnem. Wypadek w wielkim parku rozrywki oczywiście się zdarzył, ale nie spodziewajcie się incydentu na miarę narodzin Skynetu…
Za pomysł, chociaż ze zmarnowanym potencjałem, ocena średnia.
Czas trwania: 88 min
Gatunek: Sci-Fi
Reżyseria: Michael Crichton
Scenariusz: Michael Crichton
Obsada: Yul Brynner, Richard Benjamin, James Brolin
Zdjęcia: Gene Polito
Muzyka: Fred Karlin