„Teraz mi powiedz… co Ty za głupi film oglądasz? Ktoś ci za to płaci?”. To była słowa mojej żony, gdy zerknęła na ścianę, gdzie na wyświetlonym przez projektor filmie szczury oblazły plastikowy model campera (a dokładnie model Winnebago Indian z 1972 roku). No cóż… Niestety nikt mi za to nie zapłacił, jednak nie uważam, żeby to był do końca stracony czas…
Pokarm bogów to adaptacja powieści H. G. Wellsa, a przynajmniej jej części. Tego samego Herberta George’a Wellsa, który był odpowiedzialny za liczne zawały serca spowodowane audycją radiową opartą na pomyśle
Wojny Światów (jego powieści z 1898 roku). Wells był bez wątpienia wizjonerem w literaturze sci-fi. Jednak w przypadku
tego filmu, aby pokazać coś rozsądnego na ekranie trzeba było poczekać do ery cgi. Rozumiał to między innymi Spielberg ze swoją wersją
Wojny Światów (2005), Simon Wells z
Wehikułem Czasu (2002), czy John Frankenheimer kręcąc
Wyspę doktora Moreau w 1996 roku.
Cofając się pamięcią do kolejnych produkcji okazuje się, że nie przepadam za żadną adaptacją powieści Wellsa, skłaniając się jednak najbardziej w kierunku Spielberga. Gdzie tkwi szkopuł tych ekranizacji? Chyba na nieumiejętnym uwypukleniu ludzkich emocji. Przecież w tych książkach albo chodzi o rozpoczynającą się apokalipsę, albo chociaż o jej znamiona (ewentualnie jakieś wydarzenia, które zmieniają ludzkie postrzeganie świata). Człowiek i jego reakcje lub zachowanie powinno być przedstawione z odpowiednim ładunkiem emocji. Być może coś na kształt finału Melancholii Larsa Von Triera. Tego w tych produkcjach kompletnie brak. Nie inaczej jest z Pokarmem Bogów.
„Do odważnych świat należy!” – rzekł nie po raz pierwszy w swojej karierze filmowca Bert I. Gordon. Zaprzągł do działania całą swoją kreatywność i podjął się karkołomnego wyzwania (ponownie nie po raz pierwszy). Jednej rzeczy się jednak przestraszył i stwierdził… „o tego to mogę nie ogarnąć” i przerobił powieść H, G. Wellsa w znaczący sposób (w filmie nie ma sceny ataku zwierząt na miasteczko). Co tam! Wizjonerzy tacy jak Desmond Davis (
Clash of the Titans – 1981), Sam Wanamaker (
Sindbad i oko tygrysa – 1977) czy Don Chaffey (
Jason i Argonauci – 1963) mogli lub w późniejszych jeszcze latach, będą mogli, to czemu nie Bert I. Gordon? Ci wymienieni mieli jednak na liście płac Raya Harryhausena – legendarnego specjalistę od efektów specjalnych (być może to nadużycie przy porównywaniu, ponieważ technika użyta przy efektach też była miejscami inna).
Gordon musiał kochać i zapewne wciąż kocha science fiction całym sercem, więc rzucił się w 1976 roku z impetem na Pokarm Bogów. Co zatem wyszło z jego ekranizacji, a co ważniejsze z efektów specjalnych, których był współtwórcą?
Padaczka.
Jednak spokojnie! Na początku ciężko zauważyć jakiekolwiek symptomy nadchodzącej „padaczki”. Dwójka przyjaciół, graczy futbolu postanawia odetchnąć świeżym powietrzem na jednej z okolicznych wysp. Trafiają na farmę, gdzie testowany jest preparat do wzrostu domowego inwentarza. Do rewolucyjnie działającego środka dorwały się niestety inne zwierzęta. Żeby nie komplikować życia specjalistom od efektów specjalnych zainteresowanie wykazały tylko: szczury, pszczoły, kilka kur, kogut i trzy larwy. To by było na tyle. Reszta filmu przebiega na walce kilkorga ludzi (w tym musowo miejsce w ekipie musiała znaleźć kobieta w ciąży!) z leśną fauną. To znaczy w głównej mierze z pszczołami i szczurami.
Ciężko taki film jednoznacznie ocenić. Z jednej strony na uznanie zasługuje praca włożona w maksymalne urealnienie tego co się dzieje na ekranie. Jednak użyte różne techniki spowodowały, że przedstawione efekty są po prostu nierówne w swojej jakości. O ile szczury i pomysły z nimi związane są „sympatyczne” (szczury na modelach samochodów, sklejone klatki filmowe z ludźmi po jednej stronie i gryzoniami po drugiej, czy w końcu masa przebiegających czworonogów przed kamerą), to wszystkie sceny z pszczołami nadają się do „Na trzeźwo nie warto”. Gość, który wymachuje łopatą na nałożone owady, to już „konkretna padaka”. Fajny jest kogut, który jest zarazem najlepszym co spotkało tę produkcję. Według mnie powinien dostać angaż do drugiej części. Jednak ta powstała w 1989 roku, więc największa gwiazda z 1976 roku mogła nie dożyć sequelu.
Summa summarum zwierzęta i tak wypadły o niebo lepiej niż ich sceniczni koledzy z przeciwstawnymi kciukami. W tym filmie kuleje wszystko. Właściwie nawet nie kuleje, tylko pełznie w kierunku napisów końcowych. Broń boże akcja! Akcja zapieprza do przodu i nie sposób się nudzić. Jednak kolejna absurdy pojawiają się z taką prędkością, że nie nadążamy z przełykaniem poprzednich. Jeden z głównych bohateraów – Morgan (Marjoe Gortner) jest tylko lekko zdziwiony po pierwszym spotkaniu z wyrośniętym na trzy metry w górę kogutem. Szybko przechodzi do porządku dziennego i wyjeżdża z kumplem z wyspy. Ale, ale! Może warto wrócić i zbadać dokładniej tajemnice wielkich pszczół, które zabiły jeszcze innego koleżkę? No i cały pomysł z finałem, obroną w domku i zalaniem wyspy wodą… Według mnie reżyser miał dobrą podstawę do zrobienia kultowego filmu. Niestety, miast skupić się na zaakcentowaniu siły drzemiącej przede wszystkim w tytule (Pokarm Bogów, czyli ludzie, którzy zawsze byli na szczycie łańcucha pokarmowego, teraz mogą stać się szczurzą pożywką), to spędził czas rysując kolejne pszczoły na kliszach.
Polecam, żeby przekonać się, że da się jednak coś złożyć bez komputera, przy pomocy kilku mechanicznych szczurzych głów i naklejonych kur na taśmę filmową…
Czas trwania: 88 min
Gatunek: Horror, Sci-Fi
Reżyseria: Bert I. Gordon
Scenariusz: Bert I. Gordon, H.G. Wells (powieść)
Obsada: Marjoe Gortner, Pamela Franklin
Zdjęcia: Reginald H. Morris
Muzyka: Elliot Kaplan