Swego czasu, gdy miałem lat naście pożerałem Mastertona. Wciągające bez reszty krwawe opowieści z domieszką erotycznych opisów, potrafiły zawładnąć umysłem rozwijającego się nastolatka. Czytałem wszystko co wydawnictwo Amber było wtedy w stanie wydać. Dopiero po czasie, gdy umysł dorósł i zorientował się, że pisarz wyrzuca kolejne powieści jak cięte od sztancy, przestałem się nimi interesować. No cóż, kilka zapamiętałem, w tym jedną z najlepszych Grahama, czyli Manitou. Mastertona zawsze ciągnęło w kierunki indiańskich wierzeń, demonów etc. W Manitou mamy całą pisarską esencję brytyjskiego pisarza. Jest główny bohater, najczęściej w wolnym związku, ale przeważnie sam. Jest jakiś nałóg, najczęściej alkohol. No i jest zło, najczęściej przywołany lub po prostu dobijający się do ziemskich wrót indiański demon, w tym przypadku Miskomakus.
Bramą, którą demon odnalazł tym razem, jest ciało kobiety. Zaczyna się więc ciekawie, bo opowieścią noszącą znamiona body horroru. Otóż na karku Karen (Susan Strasberg) wyrosło (i powiększa się) coś w rodzaju guza, jednak o strukturze daleko bardziej rozwiniętej. I być może przypadek zniknąłby w aktach, narośl przekształciłaby się w pełnoprawny płód, a demon w końcu przeszedłby do świata żywych i objął panowanie nad światem, gdyby nie…
Niestety zawsze musi się znaleźć jakaś bratnia dusza poszkodowanej. W tym przypadku jest to wróż, medium i pupilek starszych dam, które szukają kontaktu ze zmarłymi małżonkami. Harry Eskin (Tony Curtis) jest ponadto zakochany w poszkodowanej, więc nie zamierza odpuścić. I tak przez kolejnych ekspertów, aż po indiańskiego szamana – Johna Śpiewająca Skała (Michael Ansara) dochodzimy do finału, który powinien powalać epickim rozmachem, a kończy się i zaczyna na efektach uzyskiwanych podczas montażu weselnych video z lat 90-tych. No cóż, cały film Manitou i tym bardziej wszystkie sceny wypędzania demona (finał rozgrywa się przed dobre 30 minut) zasługują na porządne CGI. Wszystkie astralne projekcje, przywoływanie pomniejszych demonów, to temat na erę komputerów… Chciałoby się napisać, że to był przecież uroczy zabieg. Jednak to wygląda po prostu kiepsko. Tak kiepsko jak finał Kaczora Howarda…
W zasadzie najlepiej wypadają sceny ze Śpiewającą Skałą, ale to i tak niestety te, gdy jeszcze nie walczy z indiańskimi duchami. A później? Siada wszystko. Emocje, napięcie i gra aktorska, która w zasadzie ogranicza się do patrzenia w kierunku Miskomakusa, bądź zdziwionymi oczyma na siebie nawzajem. Przypomnijmy sobie film Poltergeist (1982), albo Egzorcysta (1973). To przykłady, gdzie finałowa walka z mrocznymi siłami wygląda jak próba zatrzymania nadciągającej apokalipsy… No cóż. Manitou to był po prostu świetny materiał…
Na reżyserskim fotelu zasiadł William Girdler, dla którego był to ostatni film w karierze. Karierze przerwanej śmiercią. William zginął w wypadku helikoptera w wieku 30 lat (kilka miesięcy przed premierą Manitou) i nie ukrywam, że spoglądając tylko na filmografię już wydaje się być ciekawym twórcą… Filmy zaczął kręcić w wieku 25 lat i kręcił nieprzerwanie aż do ekranizacji powieści Mastertona. Nakręcił tym samym dziewięć pełnometrażowych filmów (!)
Manitou polecam jako ciekawostkę i jedyny film fabularny nakręcony na podstawie powieści Mastertona. To zaiste zakrawa na zagadkę dlaczego Hollywood tak rzadko sięga po jego prozę.
Czas trwania: 104 min
Gatunek: Horror
Reżyseria: William Girdler
Scenariusz: Graham Masterton (powieść), William Girdler, Jon Cedar, Thomas Pope
Obsada: Tony Curtis, Susan Strasberg, Michael Ansara
Zdjęcia: Michel Hugo
Muzyka: Lalo Schifrin