Słuchaj, miałem taki straszny sen. Koszmar – można by rzec. Przyśnił mi się dziwny świat, a w nim pokój, w którym przyszło mi mieszkać z jakąś kobietą. Cała przestrzeń, w której się poruszaliśmy wypełniona była dźwiękami maszyn. Syczenie, zginanie stali, iskry. Wszystko oblane w czarno-białych tonacjach zniechęcało nawet do oddychania, co dopiero mówić o cieszeniu się życiem. Pośród tego hałasu musieliśmy zajmować się dzieckiem, jakże pasującym do tego industrialnego otoczenia. Mały, obandażowany potworek z niewykształconą do końca czaszką, łapczywie chwytający powietrze. Dziecko zostało określone z medycznego punktu widzenia wcześniakiem. Tak naprawdę było koszmarem w koszmarze. Jak płód, który wyjęto z łona, gdy właśnie zaczęła kształtować się głowa. Nie mogłem się obudzić…
Głowa do wycierania to ponury sen Lyncha i jego pełnometrażowy debiut zarazem. Niezwykle dojrzały obraz jak na 31-latka. Wydaje mi się (pomijając cały surrealistyczny styl będący kwintesencją późniejszej twórczości), że Głowa do wycierania jest po prostu bardzo osobistym zapisem pewnej części życiorysu Lyncha. Twórca przełożył na obraz filmowy największy koszmar rodzica. Mając na uwadze kilka faktów z życiorysu twórcy możemy je przez pryzmat mrocznego zwierciadła z łatwością przełożyć na debiut. Pierwsza żona Lyncha – Peggy i ślub z nią w czasie jej ciąży. Niebezpieczna dzielnica Fairmount w Filadelfii, w której mieszkała para, później małżeństwo… Czy to wystarczające inspiracje dla filmowego koszmaru? Jeżeli za kamerą stoi David Lynch, to z pewnością tak.
Streszczając pokrótce fabułę poznajemy Henrego (nieżyjący już aktor Jack Nance) i jego pierwszą wizytę u przyszłych teściów. Po kolacji dowiaduje się, że jego oblubienica była w ciąży, a noworodek już czeka w szpitalu. Lekarze nie są do końca pewni, czy to w ogóle jest dziecko…
Wiecie z pewnością jak trudno jest opowiedzieć komuś o swoim śnie. Już nawet nie chodzi o koszmar, ale o zdanie relacji z jakiegokolwiek sennego wspomnienia. Ciężko ułożyć coś chronologicznie i sensownie. Lynch się tym nie przejmuje. Przy swoim debiucie dał się poznać jako wielki artysta wyposażony w coś na kształt szkła powiększającego. Każdą swoją zmorę uwypukla i powiększa do przerażających rozmiarów. To dlatego dziecko jest jak monstrum, otoczenie jak spacer po opuszczonej fabryce po niepożądanym działaniu środków halucynogennych, a na domiar złego są jeszcze oni… Cała rzesza dziwolągów, kosmitów, wypuszczonych z lunaparku. To jak ta część ekipy z Brazil Terrego Gilliama, która nie dostała się na plan, bo była zbyt ponura i nie miała kolorów.
Doceniam kunszt młodego przecież reżysera i wiele elementów tego filmu. Na pierwszy plan wysuwa się realizacja i wykorzystanie światła. Czarno-biały obraz wzmógł dodatkowo efekt zagrożenia i nieodparte wrażenie widza, że być może przez te drzwi zaraz coś wpełznie. Przecież jesteśmy w czasie snu Davida Lyncha… wypuści nas dopiero po napisach końcowych. Pomimo tego, że całość można określić jako nudną fabularnie to ciężko nam oderwać wzrok od nerwowej mimiki głównego bohatera. Niby nic się nie dzieje, a patrzysz… Przerywasz konsumowany własnie posiłek, bo trawienie przychodzi ciężko podczas podróży przez wyobraźnię Davida Lyncha.
To trudny film, w którym nie będę się nawet starać interpretować choć części symboli. Jest ich całe mnóstwo, a Lynch zdaje się naszpikował nimi całe 90 minut filmu. Taniec na rozgniatanych pępowinach, uschłe drzewo / nie drzewo bez doniczki, napalona sąsiadka tonąca w… nie wiem w czym. Ciężko ocenić film o takiej strukturze. Jednocześnie chcąc go do czegoś porównać (oprócz kilku elementów stylistycznych we wspomnianym filmie Gilliama), mogę tylko napisać, że wczesnego Lyncha można porównać tylko do późniejszego Lyncha…
Czas trwania: 89 min
Gatunek: Dramat, Horror
Reżyseria: David Lynch
Scenariusz: David Lynch
Obsada: Jack Nance, Charlotte Stewart
Zdjęcia: Herbert Cardwell, Frederick Elmes
Muzyka: David Lynch