Moja poniższa recenzja ukazała się również na portalu NoirCafe.pl, link tutaj.
Kino samurajskie w doskonałym stylu i stylistyce, w której można zakochać się od pierwszych minut. 13 zabójców to remake obrazu z 1963 roku w reżyserii Eiichiego Kudō. Pragnienie obejrzenia filmu o samurajach towarzyszyło mi już od jakiegoś czasu. Wybór padł właśnie na 13 zabójców. Ze względu na doskonałą rozrywkę, jaką zapewnił mi reżyser Takashi Miike swoją wersją z 2010 roku, obiecuję sięgnąć po oryginał. A rozrywka naprawdę jest przednia.
Już sceny otwierające wskazują, że honor samuraja będzie tu zajmował zaszczytne pierwsze miejsce. Zusho Mamiya popełnia harakiri w akcie sprzeciwu wobec okrucieństw dokonywanych przez Naritsugu. Kim jest Naritsugu?
Jako brat sioguna jest jednocześnie najbliżej szansy zostania zwierzchnikiem sił zbrojnych. Socjopata z empatią na poziomie zbliżonym do T-1000 tak naprawdę dopiero się rozkręca. Jak sam mówi, wartość życia szanuje, gdy wokół panuje śmierć. Wszystkie jego bezlitosne akty zaspokajania swojej morderczej żądzy Miike pokazuje bez owijania w bawełnę. Kobieta bez kończyn, konkurs strzelniczy z łuku do związanej rodziny, gwałty, podrzynanie gardeł. Naritsugu nie ukrywa, że przemoc mu się podoba. Celebruje ją i wydaje się wręcz, że spędza każdą wolną chwilę na spełnianiu swoich brutalnych zachcianek. I tak jak napisałem, wciąż się rozkręca…
W czasach, w których rozgrywa się akcja filmu, nie można ot tak zabić człowieka pokroju tego szaleńca. Chodzi tu oczywiście o status społeczny i o fakt, że po morderstwie mogłoby dojść do zachwiania równowagi sił politycznych w Japonii. Wielce prawdopodobne, że mogłoby dojść do eskalacji przemocy, a nawet do wojny. Trzeba to zatem zrobić potajemnie. Zawiązuje się spisek na najwyższych szczeblach władzy, a w końcu zaczyna się cichy bunt ludzi stojących w opozycji do strażnika sprawiedliwości (przybocznego Naritsugu). 2/3 filmu opowiada o tworzeniu się grupy tytułowych 13 zabójców z Shinzaemonem Shimadą na czelę (Kôji Yakusho), złożonej z najlepszych samurajów, z kodeksem honorowym wbitym do głowy tak głęboko, że w niektórych zachowaniach porównałbym ich najchętniej do religijnych fanatyków. Oddanie dla sprawy i misja stanowią dla nich najwyższe cele, dla których gotowi są poświęcić swoje życie.
Takashi Miike zrealizował piękny film o zemście. Jednak nie zemście człowieka za personalną stratę, a raczej za całe zło wyrządzone narodowi. Za płacz dzieci i spalone domy. 13 zabójców to lekka wariacja na temat Siedmiu wspaniałych Johna Sturgesa, a sięgając dalej – do Siedmiu samurajów Akiry Kurosawy. Tak jak w przytoczonych inspiracjach, tak też i tu garstka śmiałków musi stawić opór przeważającej liczbie wroga. Kolejnym podobieństwem i sukcesem zarazem jest to, że możemy się utożsamić i sympatyzować z każdym z samurajów. Gdy jednak większość wyda nam się niejako nudna czy – pisząc bardziej kolokwialnie – sztywna, stajemy się najbardziej przychylni jednemu – góralowi.
Przez pierwsze 90 minut obserwujemy knowania grupy samurajów przerywane przez kolejne akty okrucieństwa Narutsigu i wyprawę tytułowej trzynastki w kierunku przeznaczenia. Przyznaję jednak, że skupić się trzeba. Raz po raz rzucane imiona czy tytuły, a w końcu meandry misternego planu mogą niepotrzebnie wybić z rytmu. Towarzystwo osoby z lepszą pamięcią do poszczególnych nazw z pewnością mi pomogło. Nic to! W końcu wskakujemy w esencję każdego kina samurajskiego, czyli pojedynki. Ostatnie 50 minut (tak!) to wirtuozeria choreografów. Sekwencje bitewne są wspaniałe, a epickość niektórych starć unosi widza parę centymetrów nad fotel. Jak w scenie, gdy ronin wraz z młodym samurajem o imieniu Ogura staje naprzeciw kilkudziesięciu szermierzy. – „Zabij każdego, kto znajdzie się za moimi plecami”. Na to wchodzi muzyka, ronin rusza i siecze jak ostatni sprawiedliwy, a widz krzyczy w duchu: „Nie oszczędzaj nikogo!”.
Pomimo kodeksu honorowego wydaje mi się, że Miike chciał pokazać chwilę zwątpienia, nawet tych najwierniejszych. Jest zresztą taka scena pod koniec, w finałowej walce, gdy szermiercza orgia trwa w najlepsze. Naritsugu z podnieceniem w oczach mówi, że jeżeli bitwy wyglądają tak wspaniale, trzeba będzie wprowadzić erę wojen na nowo. I właśnie wtedy widz, patrząc na najbliższego przybocznego, myśli: „Oho, albo paczka trzynastu zabójców wykończy tyrana, albo zrobią to w końcu najbliższe mu miecze”. Nic nie jest w stanie ugasić rozpalonego ognia, a ten w końcu strawi wszystko na swojej drodze.
Jednak nie tylko soczyste pojedynki, doprawione delikatnym gore sprawiają, że serce kinomana jest przyjemnie smyrane. Wszystko jest fantastycznie spięte muzyką, montażem i grą aktorską. Polubiłem wiele postaci i kibicowałem wszystkim, chociaż rzeczywiście szala sympatii przechylała się najczęściej w kierunku górala. Po tak udanym seansie byłem nawet w stanie przymknąć oko na kilka niepotrzebnych scen. Jak płonące dziki (?!), które wyglądają, jakby wyskoczyły z koszmaru cgi. Do tego dopisałbym jeszcze spadające z mostu konie (ten sam przypadek). Te kilkanaście niepotrzebnych sekund absolutnie w żaden sposób nie wywiera złego wpływu na petardę, jaką jest 13 zabójców. Można tu zaobserwować też wielką gloryfikację samego wojownika, bo samuraj do końca życia zostaje już na drodze miecza. Gdy raz wejdzie na tę ścieżkę, nie ma szans jej opuścić. Tak jak Shinrokuro Shimada (Takayuki Yamada), gdy chce odrzucić miecz, traktując go prawie jak brzemię, nie daje rady tego uczynić. Ten, jakby przyspawany do dłoni, pozostanie zapewne do końca życia ze swoim właścicielem. Świetny film i wspaniała filmowa przygoda. Polecam.
Czas trwania: 141 min
Gatunek: Akcja, Przygodowy
Reżyseria: Takashi Miike
Scenariusz: Kaneo Ikegami, Daisuke Tengan
Obsada: Kôji Yakusho, Takayuki Yamada
Zdjęcia: Nobuyasu Kita
Muzyka: Kôji Endô