Gdyby nie śpiewali piosenek, zapewne skończyliby jako denaci w mafijnych bagażnikach. Lata 50-te i historia dzieciaków z Belleville w New Jersey. Chociaż Eastwood nie skupia się na pokazaniu ulicy, na której można się stoczyć, to słuchając wspomnień głównych bohaterów jesteśmy przeświadczeni o tym, że życiowe drogi prowadziły w dwóch kierunkach – na cmentarz, albo do więzienia. Całość wygląda trochę teatralnie i zaczyna się od zabiegu narracyjnego (kontynuowanego z przerwami w trakcie seansu), który stosował parokrotnie Scorsese między innymi w Kasyno. Jeden z głównych bohaterów przechadzając się po ulicy przedstawia sytuację w Belleville. Jest skierowany bezpośrednio do nas – widzów. Zwiększa to poniekąd wrażenie autentyczności. Odbiorca ma mieć wrażenie, że nawijający chłopak jest kimś więcej niż tylko zatrudnionym na potrzeby filmu aktorem.
Jersey Boys to kolejna historia wzlotu i upadku zespołu muzycznego. W tym konkretnym przypadku chodzi o The Four Seasons. Najpopularniejsza grupa muzyczna w Stanach Zjednoczonych śpiewająca pop i rock and roll przed Beatlesami. Frontman Frankie Valli oraz towarzyszący mu Bob Gaudio, Joe Long i Tommy DeVito sprzedali ponad 100 milionów płyt. Na koncertach przy niewymuszonym układzie tanecznym skradali serca fanek, podbijali listy przebojów i tonęli w długach…
Jeżeli chodzi o zekranizowaną biografię, to pod tym względem obraz nie wyróżnia się na tle pozostałych mu podobnych. Zawiązuje się grupa chłopaków, którzy chcą wyrwać się ze środowiska. Pisząc ściślej, to chcą po prostu przestać klepać biedę. Śpiewają nieźle (o tym jeszcze napiszę), na scenie prezentują się dobrze. Są więc gotowi, by jeździć od klubu do klubu, od wydawcy do wytwórni. Skąd więc kłopoty zespołu? Brak charyzmatycznego lidera poza sceną. O ile w czasie koncertu oczy fanek były skierowane na Frankiego, to za kulisami zespół trzymał w garści Tommy.
Na tym tle pojawiała się cała masa konfliktów. Od kierunku rozwoju muzycznego po długi (bajońskie sumy), które Tommy zaciągał u lichwiarza. Wszystko szło podobno na „rozwój artystyczny”, de facto większość lądowała u licznych kochanek DeVito. Poza tym Tommy nigdy nie chciał skończyć z ulicą i gangsterką. Owszem, śpiewanie było fajne, ale… setki kartonów z włoskimi butami na zapleczu krewnego mafiozo – Gypa DeCarlo (Christopher Walken) – też było niczego sobie.
Clint Eastwood zabrał się za zrealizowanie filmu dotyczącego jednej z jego licznych pasji. Po raz kolejny udowodnił, że jest po prostu w porządku facetem. Chciałbym to dobrze wyjaśnić. Jestem przekonany, że Clint dostaje setki ofert reżyserii filmów, które zwróciłyby się i zarobiły na siebie. Jednak Eastwood robi to co lubi. Z pewnością słuchał The Four Seasons. Z pewnością też ma całą kolekcję płyt, niewykluczone, że każda opatrzona autografem Frankiego Valli. I co? I wciąż kocha tę muzykę i kręci film o zespole swojej młodości.
To, że nie przypadł mi do gustu to mało ważna kwestia. Doceniam reżyserię i sprawnie opowiedzianą historię. Aktorzy są dobrze dobrani, tacy… stylowi i z urodą pasującą jak ulał do lat 50-tych i początku 60-tych. Jest tu wiele fajnych momentów, jak na przykład wzruszający się Christopher Walken w momencie, gdy The Four Seasons śpiewają piosenkę o miłości do matki. Dobrze nakręcona historia, jednak kompletnie nie z mojej bajki. Nie mogłem się przestawić i poważnie traktować postać Frankiego. Przecież w końcu to dramat. W scenach rozmów jakoś mogłem się powstrzymać, ale nic nie mogłem zrobić z moim uśmiechem, gdy Frankie zaczynał śpiewać swoim falsetem. No wiecie… Piosenka o utraconej miłości, śpiewana cieniutkim głosem i setki osób wpatrzonych z powagą w zespół. Oczywiście doskonale rozumiem urok jaki rzucała grupa na publiczność, mnie tam jednak nie było…
Film obejrzałem w ramach wyzwania „Oglądamy filmy wyreżyserowane przez Clinta Eastwooda”.
Czas trwania: 134 min
Gatunek: Biograficzny, Muzyczny
Reżyseria: Clint Eastwood
Scenariusz: Marshall Brickman, Rick Elice
Obsada: John Lloyd Young, Vincent Piazza, Christopher Walken
Zdjęcia: Tom Stern