Eastwoodowi kręcenie filmów, których tematyka odcisnęła się w jakimś stopniu na życiu Amerykanów, nie jest obce. Czasem był to odcisk kulturalny (Bird i Jersey Boys), czasem o wojnie (Sztandar Chwały, Listy z Iwo Jimy). W tym przypadku „odcisk” dotyczy bezpieczeństwa narodowego i opowiada o życiu człowieka, który na zawsze zmienił system prawny śledztw prowadzonych w sprawach kryminalnych. Mowa tu o J. Edgarze Hooverze – założycielu FBI. Jest to w takim razie próba zmierzenia się z biografią człowieka skrytego, nieufnego, z psychiką o podłożu wręcz paranoidalnym. W jakim więc stopniu należy poważnie traktować film zawierający fakty z życiorysu Hoovera? Znając poprzednie filmy Eastwooda z gatunku biograficznych pozostaje mi wierzyć, że przy tym również zadbał o należyty research.
Jaki jest J. Edgar przedstawiony przez Clinta? W tytułową rolę wcielił się Leonardo Di Caprio. O jego kreacji napiszę osobny akapit, ponieważ mam pewien problem z tą postacią i napisanym dla niej scenariuszem. J. Edgar Hoover to osoba… podchodząca chorobliwie ambicjonalnie do każdego zadania. Zatrudniony w wydziale sprawiedliwości brylował na każdym kroku. Nienaganne maniery, pracoholik do bólu, służbista. Związał się z komórką w departamencie sprawiedliwości nazwaną federalnym biurem śledczym i wykazał się swoją nieustępliwością w stosunku do komunistów i anarchistów panoszących się po jego ukochanym kraju. Akcje z deportacją przyniosły mu poklask, fundusze na rozwój, a co najważniejsze – zaufanie w rządzie i wśród opinii publicznej. Hoover chciał jednak więcej. Biuro miało zwalczać przestępczość. Momentem przełomowym była sprawa porwania dziecka Charlesa Lindbergha. Właśnie w związku z porwaniem FBI dostało większą władzę, dodatkowe uprawnienia i przede wszystkim zasięg międzystanowy. Jednak gdyby życiorys Hoovera był tylko pasmem sukcesów nie warto by o nim przecież kręcić filmu. Musi być przecież jakaś zadra na tym pięknym licu.
J. Edgar Hoover według wizerunku, który nakreślił Eastwood, nie był człowiekiem przyjemnym w obejściu. Trzeba to jasno i wyraźnie napisać Hoover był zakompleksionym, niepewnym siebie schizofrenikiem. Czy Eastwood chciał tym filmem zdyskredytować wizerunek założyciela FBI? Według mnie nie, jednak jako reżyser kilkakrotnie przekroczył granicę, po której obraz powinien pozostać w domyślę, a nie w postaci wyłożonej na talerz wstydliwej prawdy. J. Edgar Hoover, mieszkający całe życie z matką, z nie do końca zdeklarowaną orientacją seksualną, walczył za kraj każdego dnia. Tego nie można mu odmówić. Dla biura zrobił wszystko. By zwiększyć bezpieczeństwo obywateli (chociaż to akurat pozostało w domyśle), mógł się nawet dopuścić szantażu najwyższych urzędników w hierarchii państwa. Bali się go – to nie ulega wątpliwości. Jego chęć inwestowania całej swojej energii w Federalne Biuro Śledcze to jedno. Druga sprawa, że każde jego zachowanie miało podłoże udowodnienia samemu sobie jak bardzo jest męski. Pragnął władzy, pragnął uwielbienia. Jakże smutna jest scena, gdy Hoover wychodzi na balkon w dniu przejazdu prezydenta.
Mając departament tuż obok głównej alei mógł swobodnie wymienić serdeczne pozdrowienie z przejeżdżającą głową państwa. Oczywiście nikt nie patrzy na Hoovera, jednak ten tak jakby chciał wyciągnąć dłoń, pozdrowić prezydenta i cały patrzący na niego naród. Niedoczekanie Hooverze, jesteś i byłeś tylko urzędnikiem państwowym. By dodatkowo zwiększyć wiarę we własną osobę, tworzył z działem PR komiks o przygodach G-mana (alter ego Hoovera) zwalczającego przestępców. To był jeden z zarzutów komisji państwowej rozliczającej Biuro ze sprawy Lindbergha. Hoover był teoretykiem nie wiedzącym nic o pracy w polu. Nie cierpiał, gdy któryś z jego agentów zbierał laury, a w prasie nie było wzmianki o nim samym, czyli nadzorującym śledztwo. Do tego dochodziła wieloletnia skryta przyjaźń (a może coś więcej) z najbliższym współpracownikiem, matka, w którą był wpatrzony jak w obraz, podsłuchy, oskarżenia wszystkich o wszystko. Eastwood pokazuje człowieka słabego, lecz upartego na tyle, by stworzyć prężnie działającą jednostkę, która do dzisiaj jest jednym z najważniejszych organów śledczych w Stanach Zjednoczonych.
Mam problem z Di Caprio i jego rolą. Mam nieodparte wrażenie, że dusił się w swojej postaci. Grał człowieka spiętego, dzień w dzień wręcz na skraju wybuchu, a jednak czułem, że coś aktora ciągle hamowało. Dochodzi też kwestia, z którą mam zawsze kłopot przy takich produkcjach. Sceny z J. Edgarem u schyłku życia i jego charakteryzacja oraz wszystkich towarzyszących mu najbliższych osób była nie przekonująca i kompletnie wybijająca mnie z rytmu. Zapewne stała na najwyższym możliwym poziomie, jednak ja nie potrafiłem kompletnie się wczuć w klimat Biura z postarzonymi aktorami.
Całość dopieszczona, jeżeli chodzi o oddanie atmosfery początków FBI. Ci bardziej zaznajomieni z latami 30-stymi odnajdą się jeszcze lepiej w filmowej historii. Architektura, samochody i, co najważniejsze, ówczesna moda przedstawiona z dbałością o szczegóły. Eastwood zwraca uwagę na takie rzeczy. Historie mniej lub bardziej nośne zawsze są u niego wycezylowane w każdym detalu. To samo tyczy się zdjęć autorstwa Toma Sterna (nominowanego do Oscara za zdjęcia do innego filmu Eastwooda – Oszukana z 2008 roku). Stern doskonale oddał tajemniczą aurę biur i korytarzy, po których przechadzali się agenci i sam J. Edgar Hoover. Film oceniam jako niezły chcąc jednocześnie zwrócić na niego uwagę, bo był niedoceniony, a nawet pominięty przez większość widzów. Opowieść o człowieku nieco niebezpiecznym, nieco mętnym. Służył 48 lat, u ośmiu prezydentów, wierny jak pies.
Czas trwania: 137 min
Gatunek: Biograficzny
Reżyseria: Clint Eastwood
Scenariusz: Dustin Lance Black
Obsada: Leonardo Di Caprio, Josh Hamilton, Naomi Watts, Judi Dench
Zdjęcia: Tom Stern
Muzyka: Clint Eastwood