Kalwaria (2004)

Calvaire - Kalwaria - 2004To najlepsze uczucie po wybitnym filmie – setki pytań, żadnych odpowiedzi. Uwielbiam ten moment, gdy sam mogę dopisać, bądź zinterpretować zakończenie. Ba! W tym przypadku nie tylko zakończenie. O filmie Kalwaria można rozmawiać długo. Co najlepsze, dyskusje dotyczące filmu w reżyserii Fabrice’a Du Welza krążyłyby tylko przez część rozmów wokół seansu. Koniec końców trzeba by odbić w kierunku tematów, o których rozprawia się od wieków. Miłość, religia, wojna. Wszystko to zawiązuje się ciasną pętlą wokół szyi głównego bohatera – Marca Stevensa (Laurent Lucas). Sama kalwaria, czyli „przystanki” w Męce Pańskiej zostały tu pokazane nad wyraz dobitnie.


Według mnie twórca, oprócz chęci pokazania jak destrukcyjna potrafi być miłość, chciał pokazać zaślepienie towarzyszące fanatycznemu oddaniu. Marc Stevens to piosenkarz, zapewne takim zawodem firmujący swoje nazwisko. W jego przypadku śpiewanie „do kotleta” nabiera nowego wymiaru. Domy spokojnej starości z dogorywającymi groupies jawią się jako wstydliwy koszmar artysty. Wydaje mi się, że Marc wie jak jest kiepski w tym co robi, jednak dla własnej widowni jest ucieleśnieniem wielkiej gwiazdy. Tak rozpoczyna się Kalwaria. Od żarliwych zachwytów pomarszczonych staruszek. To początek naszej drogi, czyli przebudzona miłość do zbawcy, który pojawia się na końcu życiowej drogi swoich wyznawców. Jest młody, przystojny. Śpiewa proste piosenki o gołębiach wznoszących serce do nieba, o lepszych czasach, o pocałunkach. Prostota repertuaru iście mszalna…

Calvaire - Kalwaria - 2004
To był pierwszy przystanek i zarazem najspokojniejsza cześć podróży. Dalsza droga to prawdziwe przedpiekle z coraz większą galerią psychodelicznych oznak uczucia. Marc w drodze do kolejnego sanktuarium, lub raczej kolejnej kolebki wyznaniowej, ma mały wypadek. Zepsuty van, który skądinąd jest jego domem, biurem i jadalnią wymaga naprawy. Deszcz, noc, tajemnicza postać szukająca zagubionego psa, w końcu on – Bartel. Przyjazny, gościnny, z talentem komediowym równie wątpliwym, co ten wokalny Stevensa. Zaprasza do swojej niedziałającej już karczmy. Od tego momentu czujemy nadciągającą bombę. Prawie jak byśmy siedzieli w małej drewnianej tratwie w rwącej rzece, a gdzieś w oddali słyszeli wodospad. Nie ma szans. Spadniemy. Bartel obiecuje naprawić samochód, nakarmi, ugości… Widz jednak od razu czuje, że to jaskinia, do której Marc nie powinien wchodzić. Chociaż sam również wydaje się podejrzliwy to pcha się dalej. „Tylko nie idź do wioski!” krzyczy Bartel, gdy Marc chce się przespacerować. Fabrice Du Welz wciskając w usta Bartela ostrzeżenie uruchomił w nas, widzach, coś w rodzaju sprzecznego spokoju zderzonego z niepokojem przy osobie Bartela. Przecież czujemy, że coś jest nie tak. No, ale z drugiej strony ten, który stanowi zagrożenie nie powinien rzucać przestrogi.

Na rozwiązanie niepewnej sytuacji nie przyjdzie nam długo czekać. Chociaż przychodzi nagle i uderza jak pocisk to czujemy ulgę. Przynajmniej już wiadomo na czym stoimy.

Kalwaria zaskakuje. Pomijając możliwość wielorakiej interpretacji (o mojej ulubionej zaraz), Du Welz zawarł kilka ulubionych schematów z kinowych straszaków. Od relacji pomiędzy bohaterami znanej z Misery, przez survival, po tajemniczą wioskę zamieszkaną przez delikatnie mówiąc normalnych inaczej delikwentów. Swoją drogą wioska to prawdziwy szpital psychiatryczny bez ścian. Na myśl przychodzi mi akcja osadzona w zamkniętej enklawie na kształt tej z The Village M. Night Shyamalana. I może nie chodzi tu tyle o mieszkańców, co zamknięty na warunki zewnętrzny świat. Tak jakby tubylcy mogli zrobić wszystko i wszystko ujdzie im na sucho… Zresztą, oni wydają się nie wiedzieć czegokolwiek o zasadach moralnych, o moralności w ogóle. Wszyscy łącznie z Bartelem okazują się być dotknięci chorobą, z pokrzywioną psychiką. Jak zombie, które jednak nie pragną wyżreć nam mózgu, a… nasycić się naszymi emocjami. Marc jako jedyny „normalny” jest przepustką do innego świata. Bez ciągłego chaosu i łoskotu w głowie. Bartel na ten przykład znalazł w osobie Marca własną zmarłą żonę, czemu dał upust krwawą i morderczą arią pełną przemocy.

Calvaire - Kalwaria - 2004
Miłość i jej pragnienie w najbardziej niezdrowych odmianach to jedno. Du Welz okazuje się jednak według mnie szydercą kpiącym z właściwej, tytułowej tematyki filmu. Otóż najpierw widzimy zaślepione, najwierniejsze fanki, jako wyznawczynie Marca – zbawiciela. Właściwa gehenna, ukrzyżowana chwała i atak, gdy obserwujemy akcję skąpaną w krwawej czerwieni. Bohater co rusz to wyrywający się z objęć diabła. Pełen wątpliwości, jednocześnie wciąż z nadzieją na odrodzenie. Ostatnia wędrówka to końcowy przystanek Marca przed jego ostateczną przemianą. Gdy wydostanie się z piekła i spróbuje przejść przez bagna przykryte śnieżnym puchem, czeka go ostatnia konfrontacja. Jako chwała i zbawiciel ma szansę przebaczyć swojemu ułomnemu wyznawcy. A może po prostu zrozumieć? Przecież niespełna rozumu nie byli świadomi w co wierzą… Taki jest film Du Welza – brutalny, niespokojny, niejednoznaczny, zapadający w pamięć na zawsze.

8/10 - bardzo dobry + petarda

Czas trwania: 88 min
Gatunek: Horror
Reżyseria: Fabrice Du Welz
Scenariusz: Romain Protat, Fabrice Du Welz
Obsada: Fabrice Du Welz, Jackie Berroyer
Zdjęcia: Benoît Debie
Muzyka: Vincent Cahay